Dodano: 29.09.21 - 19:00 | Dział: Ciekawe miejsca - Pamięć, Historia

Trzydzieści lat w Australii


Do Australii z moimi już dorosłymi córkami przyjechałam w listopadzie 1991 roku. Kasia skończyła Liceum Ogólnokształcące, a Agnieszka miała za sobą dwa lata Architektury Krajobrazu. Na początku zatrzymałyśmy się u mojej siostry, która była inicjatorem wyjazdu do Australii, sama bowiem już mieszkała tutaj od 1972 roku. Już w styczniu 1992 r. otrzymałam klucze do własnego apartamentu, ale z dosyć dużym długiem. Nasz angielski był na słabym poziomie, bo tak się złożyło, że moja nauczycielka angielskiego w Polsce była ciągle na wyjazdach do Londynu, gdzie sama szlifowała ten język, a w czasie jej nieobecności nie było zastępstw. Poza tym była naszą niezapomnianą wychowawczynią klasową i na cele wychowawcze zarywała większość angielskiego. Moje córki z kolei miały niezbyt dobrego nauczyciela i niewiele ich nauczył w przeciwieństwie do nauczycielki języka rosyjskiego, dzięki temu starsza córka na egzaminie wybrała rosyjski.

Tak więc w Australii trzeba było zaczynać naukę języka od początku. Moim córkom szło znacznie lepiej, niż mnie, tak więc po roku, czy dwóch obie dostały się na University of Western Australia. Ja uczyłam się na rozmaitych kursach, również języka angielskiego ekonomicznego, przygotowującego do pracy w biurze. Szło mi dobrze, bo umiejętności pisania zdobyłam przecież w Polsce. System, co prawda, różnił się nieco, ale to nie było przeszkodą, zatem otrzymywałam dobre oceny. Ale to było jeszcze za mało do studiowania, bądź do otrzymania pracy w biurze, Trzeba było kolejnych kilku lat, aby zdobyć wykształcenie w Australii. Ja takiego czasu nie miałam, bo potrzebne mi były pieniądze na spłatę mieszkania. Tak więc zaczęłam poszukiwanie pracy, nie ważne jakiej, byleby zacząć. A to wcale nie było łatwe. Zapisałam się na kurs, który przygotowywał, jak pisać podania i tzw. resume. Wysłałam ponad sto listów, chodziłam na pieszo do wszystkich możliwych zakładów i wszędzie była taka sama odpowiedź - "zadzwonimy, jak coś będzie". Owszem, dostałam kilka telefonów, ale to była praca nocna, a ja bez samochodu nie byłam w stanie jej podjąć. Ale tak się stało, że w czasie zajęć na wspomnianym kursie przyszła osoba, która zrezygnowała z pracy (na etacie kelnerki) i poszukiwała kogoś na swoje miejsce. Był to ośrodek opiekuńczy nad osobami starszymi. Okazało się, że szefa żona jest Polką. Tak więc to była moja pierwsza praca, ale tylko raz w tygodniu w niedziele. Po kilku niedzielach zaproponowano mi zastępstwo za osobę odchodzącą na urlop na trzy tygodnie. Z kelnerowaniem dotąd nie miałam nic wspólnego, a pracy było bardzo dużo. Wracałam z pracy bardzo zmęczona. Ale przy tej okazji szlifowałam swój język i poznawałam ludzi. Standard tego ośrodka był bardzo wysoki, bo i ludzie dużo płacili na swój pobyt. Za jakiś czas wyczytałam ogłoszenie, że poszukują pracowników do fabryki drobiu. Postanowiłam spróbować i poszłam na rozmowę kwalifikacyjną. Szefową okazała się kobieta z Chorwacji i kazała mi stanąć za taśmą do pakowania pociętego drobiu. Akurat trzeba było pakować skrzydełka kurcząt, a wiadomo, że są lewe i prawe i należy je jakby zahaczać o siebie. Nie wiem, jak to się stało, że akurat podchodziły mi w ręce odpowiednie, bo moja tacka wyglądała całkiem ładnie. Było nas kilka "nowych" i przyglądała się naszej pracy brygadzistka. Widać spodobało jej się jej moje pakowanie, bo kazała innej brać ze mnie przykład, jak pakować! Niektóre z "nowych" musiały niestety odejść, a ja zostałam przyjęta. Tak więc pracowałam na pełen etat w fabryce drobiu, czasem również w soboty, a w niedzielę kelnerowałam w domu opieki. (Wcześniej jeszcze przez dwa tygodnie sprzątałam w hotelu, jak również pracowałam przy produkcji pięknie pakowanych ciasteczek). To miał być mój początek, wtedy myślałam, że to będzie kilka miesięcy, nie dłużej. Pewnie mogłabym jeszcze uczyć się angielskiego, aby móc potem studiować; wtedy rząd płaciłby mi jakieś niewielkie pieniądze. Ale ja nie mogłam z dwóch powodów. Pierwszy to spłata zadłużenia, a drugi to fakt, że po odejściu dzieci z domu - czułam się bardzo samotna, szczególnie w obcym wtedy dla mnie kraju. Wyszłam ponownie za mąż za wykształconego Europejczyka, który był w identycznej sytuacji jak ja, to znaczy, że mimo wykształcenia musiał tutaj podjąć pracę fizyczną. W tym momencie nie było mowy nawet, żeby porzucić pracę na rzecz nauki, bo nie byłoby żadnego dofinansowania przez rząd. Na dokładkę już razem kupiliśmy niewielki domek, a w moim apartamencie zamieszkała córka. Na ten cel zaciągnęliśmy kredyt przy ówczesnym oprocentowaniu 18 procent. To była makabra! Pracowaliśmy oboje jak szaleni, masę godzin nadliczbowych, często soboty, a ja początkowo i w niedziele. Ale po jakimś czasie zrezygnowałam z niedzielnego kelnerowania i odstąpiłam tę pracę studiującej córce, która bardzo szybko się tam zaaklimatyzowała. Wyznaczoną sumę przez bank podwoiliśmy, aby przyspieszyć spłatę kredytu. Po roku spłaty okazało się, że nasz kredyt nie drgnął, a spłaciliśmy jedynie odsetki. Dopiero w kolejnych latach oprocentowanie nieco poszło w dół i dług się nieco zaczął zmniejszać. Będąc razem przez osiem lat spłaciliśmy połowę zaciągniętego kredytu, cały czas płacąc podwojoną stawkę. Kiedy w 2002 roku miała mnie odwiedzić siostra z Polski, postanowiliśmy zmodernizować nasz domek. Sprzedałam wtedy swój apartament i 1/3 kwoty przeznaczyłam na modernizację. Była to moja część spłaty, a mój małżonek miał spłacić drugą połowę. Kiedy przyjechała moja siostra - byliśmy już po modernizacji. Mój małżonek podczas pracy miał kilka wypadków przy pracy i kiedy dostał odszkodowanie, zdecydował wrócić do swojego kraju. Przejadła mu się kariera w Australii i chciał znowu pracować w swoim wyuczonym zawodzie prawnika, którego w Australii bez dodatkowych studiów nie mógł wykonywać. We wrześniu 2002 roku zamieszkałam już sama nieopodal we wilii. Miałam trochę pieniędzy z podziału ze sprzedaży naszego domu, również ze sprzedaży mojego apartamentu, ale to wszystko nie wystarczyło, musiałam dobrać kolejny kredyt. Ciągle pracowałam dużo, a ponadto mieszkały ze mną dwie studentki, którym również gotowałam, ale dzięki temu po kilku latach spłaciłam mieszkanie, w którym mieszkam do dzisiaj. W fabryce drobiu pracowałam przez 14 lat do czasu otrzymania emerytury polskiej, czyli cztery lata przed otrzymaniem emerytury australijskiej. Łącznie przepracowałam 40 lat, w tym w Polsce 24 lata na rozmaitych stanowiskach, kończąc na stanowisku głównego ekonomisty i członka zarządu w spółdzielni mieszkaniowej.

Czasem próbuję porównać te skrajnie różne prace. Ostatnia moja pozycja w Polsce z jednej strony przynosiła mi korzyści materialne i satysfakcję, a z drugiej powodowała ogrom stresu. Praca fizyczna to wyczerpanie fizyczne, ale psychiczny spokój. Trudno było wstawać raniutko, aby o 6.00 stanąć do pracy. Bywało, że wychodziłam do pracy, kiedy było jeszcze ciemno i wracałam wieczorem.

Od wielu lat jestem emerytką polską i australijską. To najlepszy czas w całym moim życiu. Chociaż nie dorobiłam się niczego szczególnego poza przysłowiowym dachem nad głową, to mam wiele doświadczeń w kontaktach z ludźmi i oglądaniu świata. Bo muszę tu nadmienić, że od czasu przejścia na polską emeryturę sporo podróżowałam po świecie, obejrzałam wiele cudownych jego zakątków, mogłam zająć się w końcu poezją i pisaniem, co przynosi mi ogromną radość. To dzięki poezji poznałam wspaniałych ludzi, a wielu zostało moimi przyjaciółmi.

I jeszcze najważniejsze - to moja najbliższa i najukochańsza rodzina. Moje córki i moich dwóch wnuków. Jakie to szczęście, że mam ich koło siebie! Córki ukończyły studia, pracując w wyuczonych zawodach accountanta i architekta krajobrazu, zbudowały swoje przytulne gniazdka. Starszy wnuk Patryk (22 lata) skończył studia, pracuje, a młodszy 13 - letni Sebastianek ma swoje osiągnięcia. Otrzymał właśnie trzy dyplomy (matematyka, sience i język włoski) Ma dużo różnorakich zainteresowań, ale najbardziej interesuje go historia Polski.

22 listopada będziemy celebrować trzydziestą rocznicę przyjazdu do Australii - kraju, który daje ludziom szanse, jeśli potrafią z tych szans skorzystać. Odpowiednie wybory bowiem są drogą do sukcesu. Ja sama poprzez swoją ufność, poprzez ślepe podporządkowanie się decyzjom innych - wiele takich szans straciłam. Ale czas biegnie naprzód, nowe ciągle przed nami. Piękny świat, który nas otacza i miłość do tego świata, do ludzi, a najbardziej do swoich najbliższych. I ile by tego czasu nie pozostało, to warto spożytkować go najlepiej i najpiękniej.

Autor: Danuta Duszyńska "Australijka"