Unicestwianie Polaków na Litwie 1939-2024 (14)
© Marian Kałuski
Unicestwianie Polaków i polskości
w Wilnie i na Wileńszczyźnie przez Litwinów
w latach 1939-2024
Tragiczny los przedwojennych Polaków na Litwie Kowieńskiej realizowany dziś przez Litwinów w Wilnie i na Wileńszczyźnie najpierw z pomocą Sowietów (1940-41), potem hitlerowców (1941-44), ponownie Sowietów (1944-89) i obecnie z pomocą władz polskich
Polsko-litewskie stosunki polityczne od 1991 roku
Antypolska polityka litewska rządów polskich po 1989 roku
Odważny historyk litewski Alfredas Bumblauskas w audycji "Komentarze tygodnia" w prywatnej litewskiej stacji telewizyjnej TV3 powiedział:
"Cała nasza litewska tożsamość jest antypolska. My, współczesny naród litewski, urodziliśmy się jako antypolacy. Najważniejsi XIX-wieczni twórcy naszej tożsamości narodowej mówili, że podstawowym dążeniem tworzącego się narodu litewskiego powinno być wyzwolenie się spod dominacji polskiej (zasianie nienawiści do Polski i Polaków i wszystkiego co polskie)...". Zdaniem Bumblauskasa każdy humanista i naukowiec litewski powinien zadać sobie pytanie, co osobiście zrobił, by przezwyciężyć te uformowane w okresie międzywojennym antypolskie stereotypy we wszystkich naukach, a w tym i w polityce. Jego zdaniem w tej dziedzinie nie zrobiono nic albo bardzo mało (Kresy24.pl 18.5.2011).
Tymczasem wszystkie rządy polskie po 1989 r. nie tylko że ignorują ten fakt, ale z uporem maniaka twierdzą, że Litwa i Litwini to przyjaciele Polski i Polaków i z maleńkiego obszarowo i ludnościowego kraju z operetkową armią (nie mają lotnictwa, marynarki wojennej oraz ciężkiej broni) czynią strategicznego partnera Polski. Polscy politycy bardzo często udawali się i udają do Wilna, oddając hołd władcom Litwy. Wizyty te niczego nie dają, a najmniej korzyści mają z nich Polacy na Litwie, chociaż politycy polscy w celach propagandowych bardzo często spotkają się z Polakami mieszkającymi na Litwie. Tylko po to, aby Polakom w kraju pokazać, że rzekomo troszczą się o nich. Bowiem w świetle wypowiedzi Alfredasa Bumblauskasa, z winy polityków litewskich wizyty na Litwie polityków polskich nie są szczere z obu stron, a tylko i wyłącznie są politycznym symbolem propagandowym.
Lech Wałęsa: "Zawsze uważałem Litwinów za braci" (TVP Wilno 24.4.2024). (Jednak ci "bracia" sami swoim polakożerstwem zmusili Wałęsę w 2011 r. do odmówienia przyjęcia litewskiego Krzyża Wielkiego Orderu Witolda Wielkiego).
"Symbolem polskich wysiłków na rzecz poprawy stosunków z Litwą był wybór Wilna jako pierwszego celu podróży prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. W przemówieniu wygłoszonym w stolicy Litwy stwierdził, że "nie ma bezpiecznej Polski bez bezpiecznej Litwy".
Z kolei 6 września 2006 r. prezydent Lech Kaczyński podczas wileńskich obchodów piętnastej rocznicy nawiązania stosunków dyplomatycznych stwierdził: "Nasze kontakty są bardzo dobre, historycznie jesteśmy na siebie skazani" (Michał Szukała PAP). Podczas swojej kadencji (2005-10 prezydent Kaczyński aż 14 razy składał hołdy Litwie. I nigdy nic nie załatwił dla tamtejszych Polaków! (A kochani przez niego Litwini przed samą śmiercią Kaczyńskiego podczas ostatniej jego wizyty w Wilnie wbili mu "nóż w plecy": Sejm litewski - jako prezent dla Kaczyńskiego! - odrzucił rządowy projekt ustawy, dopuszczającej pisownię polskich nazwisk).
Bowiem prawda jest taka, że, po upadku hitlerowskich Niemiec i Związku Sowieckiego Litwa i Litwini są dzisiaj obok Rosji i Rosjan największymi wrogami Polski i narodu polskiego, a
wszyscy politycy polscy po 1989 r., będąc posłusznymi wykonawcami polityki amerykańskiej i Unii Europejskiej mają w nosie polską rację stanu, bo z własnej woli są "Polakami inaczej". Nikt i nic tego faktu nie ukryje, choćby reżym warszawski założył Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Litewskiej, wzorujące się na nieboszczyku z okresu komunistycznego - Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, zmusił wszystkich Polaków do stania się jego członkami i uprawiał intensywne pranie mózgu Polakom, zakłamujące rzeczywistość. Tym bardziej, że wychowanie narodu poprawnie politycznego nie udało się żadnemu dyktatorowi w historii ludzkości, nawet Stalinowi (Związkowi Sowieckiemu) i Mao Zedongowi (rewolucja kulturalna).
.......
Pod koniec II wojny światowej w Europie, na konferencji prezydenta Ameryki Franklina Roosevelta, premiera brytyjskiego Winstona Churchilla i dyktatora sowieckiego Józefa Stalina w Jałcie w lutym 1945 r., Ameryka i Wielka Brytania w sposób wyjątkowo perfidny, wołający o pomstę do nieba, zdradziły swego dotychczasowego wiernego i ofiarnego (ofiara krwi) sprzymierzeńca w walce z hitlerowskimi Niemcami - Polskę. Zgodziły się na oderwanie od Polski Kresów po rzekę Bug wraz z dwoma arcypolskimi miastami Lwowem i Wilnem, które odegrały wielką rolę w dziejach Polski i narodu polskiego (po Warszawie i Krakowie Lwów był trzecim, a Wilno czwartym najważniejszym miastem w życiu Polski i narodu polskiego), które na tacy na zawsze sprezentowano Stalinowi, a resztę Polski oddali w niewolę sowiecką na 45 lat. To hańba amerykańska w dziejach nie tylko stosunków polsko-amerykańskich, ale także na kartach historii amerykańskiej. Ameryka potrzebowała jakiegoś wytłumaczenia tej zbrodni, głównie na Zachodzie. Dodatkowo zaraz po wojnie rozpoczęła się tzw. "zimna wojna" Ameryki i Zachodniej Europy z Rosją. W interesie Ameryki trzeba było pozyskać Polaków do "walki" ze Związkiem Sowieckim, licząc na to, że staną się oni mięsem armatnim w jej walce z Rosją. Ale aby to osiągnąć trzeba było zrobić wszystko, aby Polacy sami zaakceptowali decyzję jałtańską. Dlatego zgodnie z planem amerykańskim (później amerykańską i paryskiej "Kultury" doktryną Giedroycia) Polacy sami mieli bić się w piersi za rzekomą wielowiekową okupację przez Polskę ziem za Bugiem i prześladowanie niepolskiej jej ludności tam mieszkającej razem z Polakami. Amerykanie, a za nimi później paryska "Kultura" strzelali w Polskę i Polaków z ciężkich moździerzy - słynnych niemieckich "Grubych Bert" z pierwszej wojny światowej, dorzucając do grzechów Polski i Polaków antysemityzm. Pomimo tego, że Kresy, które w niczym, ale to dosłownie w niczym nie różniły się od etnicznych ziem polskich w przedrozbiorowej Polsce (chłopi litewscy, ukraińscy i białoruscy byli tak samo traktowani jak chłopi polscy, nikt nie był dyskryminowany z powodu swego pochodzenia etnicznego i Polska słynęła z wolności religijnej) zaczęto nazywać koloniami polskimi i po dziś dzień spotykamy się z tym kłamliwym i obelżywym twierdzeniem, wypowiadanym przez antypolskich kretynów, którzy nawet nie wiedzą, albo udają że nie wiedzą, czym były kolonie. Otóż wg Wikipedii: Imperium kolonialne to imperium, które składa się z państwa macierzystego (tzw. metropolii) oraz kolonii, położonych zazwyczaj w różnych częściach świata. Wikipedia w jakimkolwiek języku, w tym ukraińska, angielska, francuska i niemiecka nie wymieniają Polski jako imperium kolonialnego. Chodziło o to, aby Polakom wbić do głowy, że okupowali ziemie litewskie, białoruskie i ukraińskie, że prześladowali Litwinów, Białorusinów i Ukraińców oraz Żydów. Aby to osiągnąć należało zaszczepić w Polakach poczucie wstydu (nad czym - tzw. polityką wstydu i przepraszania wszystkich za wyolbrzymiane do potęgi trzeciej grzechy Polski i Polaków wobec sąsiadów w duchu doktryny giedroyciowsko-amerykańskiej po 1989 r. w pokomunistycznej już Polsce usilnie przez lata pracowała małopolska (gra słów), redagowana przez Żyda (co w tym wypadku jest bardzo wymowne) Adama Michnika "Gazeta Wyborcza", która swoją nachalnością zniewalała rządy polskie do bezustannego bicia się w piersi i solennego przepraszania za polskie grzechy popełnione i niepopełnione, a przede wszystkim zawsze wyolbrzymiane). Wszystko to było i jest robione pod dyktando Waszyngtonu po to, aby Amerykę wybielić ze zbrodni jałtańskiej. Warto zwrócić uwagę na to, że aby osiągnąć ten cel Amerykanie weszli w buty antypolskich nacjonalistów, litewskich, ukraińskich i białoruskich - strzelali w Polskę i Polaków z ich broni (propagandy). Dzięki Bogu ten antypolski plan Waszyngtonu nie udał się Amerykanom w stu procentach. Zaakceptowała go w zasadzie przede wszystkim "inteligencja" po-PRL-owska. Przez swą głupotę, brak patriotyzmu i z pobudek czysto oportunistycznych. Ci ludzie - ta z bożej łaski "inteligencja inaczej", czy byli komuniści czy "dzieci PRL-u" w całym tego słowa znaczeniu uważali i uważają się samozwańczo za "duszę narodu" polskiego, za wybrańców narodu, którzy mają prawo i obowiązek wypowiadać się w sprawach Polski i Polaków ex cathedra, czyli wygłaszać sądy i opinie w sposób niedopuszczający dyskusji. W żadnym innym kraju cywilizacji zachodniej jego inteligencja, a tym bardziej inteligencja na glinianych nogach (jaką stanowi bardzo wielu przedstawicieli dzisiejszej polskiej inteligencji), nie rości sobie takiego prawa! To polska specjalność po-PRL-owska. Specjalność, która bardzo często szkodzi Polsce i narodowi polskiemu. Bo to często jest zacier do wyrobu nowych targowiczan. Tym bardziej, że wielu przedstawicieli po-PRL-owskiej inteligencji jest do nabycia za zagraniczne granty, stypendia i zaszczyty. Popatrzmy tylko jak wielu przedstawicieli prawa depcze to prawo i polską konstytucję z pomocą lewackich instytucji na Zachodzie i Unii Europejskiej. I często nie czynią tego bezinteresownie, bo Euro i dolar nie śmierdzą.
Od lat 50. XX w. Waszyngton zaczął rozglądać się za znaną w środowisku polskim grupą Polaków czy znaną instytucją polską, która byłaby skora lansować amerykańską politykę wobec Polski, Litwy, Ukrainy i Białorusi. Wybór padł na Jerzego Giedroycia i wydawany przez niego w Paryżu od 1947 r. coraz bardziej popularny wydawany po polsku miesięcznik polityczno-kulturalny "Kultura" o obliczu zdecydowanie antykomunistycznym. Uznano, że ten człowiek ze względu na swe pochodzenie i przedwojenną i wojenną działalność polityczną najbardziej nadaje się do prowadzenia tej akcji. Nie bez znaczenia był fakt, że "Kultura" była wydawana lub co najmniej współfinansowana od lat 50. XX w. z amerykańską pomocą finansową (Jan Nowak-Jeziorański "Na Antenie"/Radio Wolna Europa, Monachium, czerwiec 1972). Czyli
Giedroyć i jego czasopismo było uzależnione od amerykańskich dolarów. A kto płaci ten żąda. I ta prawda o Giedroyciu powinna być głoszona: był agentem obcych służb. Bliski związek Giedroycia i "Kultury" z Ameryką potwierdza dobitnie także i to, że wszystkie rządy polskie po 1989 r., nawet lewicowe mniej lub bardziej prowadziły i prowadzą proamerykańską politykę i stąd jest to bezwzględne przestrzeganie przez nie oraz wszystkich prezydentów tej doktryny, nad czym czuwała również Ambasada USA w Warszawie. Jest wykluczone, aby w obecnej sytuacji geopolitycznej jakiś rząd i prezydent polski ośmielił się poddać ją chociażby najmniejszej krytyce. Tak jak w PRL była wykluczona choćby najmniejsza krytyka Moskwy, tak po 1989 r. i dzisiaj nie do pomyślenia jest przez polskie czynniki rządowe krytyka doktryny Giedroycia. Może w nowej konstytucji polskiej zostanie wpisana jako doktryna, która ma być obowiązkowa po wsze czas w polskiej polityce zagranicznej.
Dla mydlenia oczu Polakom ta doktryna amerykańska nazywana jest doktryną Giedroycia, gdyż podaje się, że jej autorami byli publicysta "Kultury" Juliusz Mieroszewski i Jerzy Giedroyć. Z pewnością brali w tym udział doradczy. Jednak należy pamiętać, że została opracowana na zlecenie i powstała pod patronatem Amerykanów w 1974 r., gdyż miała służyć przede wszystkim interesom amerykańskim w Europie Wschodniej. Polacy mieli być tylko pożytecznym pionkiem w tej polityce Białego Domu i Pentagonu.
Wybrany przez Amerykanów do propagowania ich tzw. "Polskiej polityki wschodniej" Jerzy Giedroyc pochodził z dawnego litewskiego książęcego rodu Giedroyciów, urodził się w białoruskim Mińsku, po przewrocie majowym w 1926 r. był jednym z liderów Myśli Mocarstwowej, odrzucającej polski nacjonalizm i propagującej wskrzeszenie ideologii Jagiellońskiej, redaktora "Buntu Młodych"/"Polityki", antykomunistę. A co najważniejsze z punktu widzenia amerykańskiego - Jerzy Giedroyć był Polakiem, ale "Polakiem inaczej", a pod koniec życia trudno byłoby uważać go za Polaka, gdyż działał na szkodę Polski, narodu polskiego i Polaków na Litwie, Ukrainie i Białorusi; w 1994 r. odmówił przyjęcia polskiego Orderu Orła Białego, przyjął natomiast w 1997 r. honorowe obywatelstwo litewskie i w 1998 r. litewski Order Wielkiego Księcia Giedymina (1998), a także ukraiński Order "Za zasługi" (1998). Na przełomie lat 80.-90. XX wieku jak wściekły pies atakował każdego, kto popierał nadanie autonomii Polakom na Wileńszczyźnie. Po otrzymaniu litewskiego obywatelstwa Giedroyć "zaczął pisać i mówić językiem szowinistów litewskich i szczuć Litwinów na Polaków", co potwierdza tekst w litewskiej gazecie "Lietuwos Rytas" z 3 marca 1998 (Jan M. Kowalewski "Giedroyć szczuje" Myśl Polska o Kresach Kwiecień 1998). Jerzy Giedroyć poszedł w ślady innego zdrajcy z tego rodu (który wydał wielu patriotów polskich) - Cezarego Giedroycia, ziemianina z Giejsiszek koło Wilna, który po Powstaniu Styczniowym 1863 pomagał zaborcy carskiemu w prześladowaniu Polaków. Niby sprawa mało istotna, jednak w całym obrazie Jerzego Giedroycia warta wspomnienia - miał żonę Rosjankę. Osobę wywodzącą się z narodu, który był i jest śmiertelnym wrogiem Polski i Polaków. Niektórzy mówią: w miłości nie ma narodowości. I tak powinno być. Jednak wiążą się z tym pewne ograniczenia, szczególnie dla polityka i dziennikarza, jeśli któraś ze stron pochodzi z wrogiego narodu.
Jerzy Giedroyc pod względem narodowościowym był "ni psem, ni wydrą" i bez wątpienia miał najmniejsze prawo do "meblowania" Polski. Tym bardziej, że czynił to za obce pieniądze. Tak jak to czynili targowiczanie pod koniec XVIII wieku.
.......
Plan amerykański (późniejsza doktryna Giedroycia) zakładał nawoływanie Polaków przez Polaków-giedrojciowców do pojednania i porozumienia z narodami ukraińskim, litewskim i białoruskim, opartego na uznaniu nieodwracalności zmian terytorialnych, które nastąpiły w wyniku II wojny światowej i konferencji jałtańskiej i uznania tego międzynarodowego bezprawia za sprawiedliwe. Bowiem pogodzenie się Polaków z utratą Wilna i Lwowa plan ten uważał za fundament pojednania Polski ze wschodnimi sąsiadami Polski i w konsekwencji wspólnej współpracy pod patronatem i z pomocą USA dla odzyskania niepodległości przez narody Europy Środkowo-Wschodniej, podporządkowane ZSRR. Było to w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX w. stanowisko prekursorskie na tle ówczesnej powszechnej opinii środowisk politycznych polskiej emigracji niepodległościowej w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych.
Plan ten nie był całkowicie altruistycznym działaniem Ameryki. Waszyngton potrzebował narody środkowej i wschodniej Europy do jej walki z imperializmem sowieckim (rosyjskim), który coraz bardziej zagrażał samej Ameryce i jej wpływom na świecie, osiągniętym przez nią w wyniku przegranej przez Niemcy II wojny światowej (np. kryzys kubański w 1963 r.). Na jednym rożnie Ameryka chciała więc upiec dwie pieczenie: oczyszczenie siebie przez samych Polaków z grzechu zdrady jałtańskiej i pozyskanie mięsa armatniego do jej walki ze Związkiem Sowieckim o panowanie nad światem.
Pojednanie Polaków z Litwinami, Ukraińcami i Białorusinami miało doprowadzić do wspólnej walki z okupacją sowiecką i do ew. walki ze Związkiem Sowieckim po stronie amerykańskiej. I to był główny cel tzw. doktryny Giedroycia - specjalnie nie eksponowany i realizowany przez agentów. Amerykanie robili to także wśród Polaków na emigracji. Pan Andrzej Chyczewski (1913-1984 Melbourne), który był oficerem 70. pułku piechoty w kampanii wrześniowej 1939 r., a podczas okupacji niemieckiej komendantem IV Obwodu "Grzymała" (Ochota) Warszawskiego Okręgu Armii Krajowej - 3. Rejon, następnie dowódcą V Obwodu Mokotów - batalionu "Ryś" - kompania "Gustaw" i uczestnikiem Powstania Warszawskiego 1944, pokazywał mi gdzieś w 1. połowie lat 70. XX w. list otrzymany od Amerykanów, w którym zapytywano go, czy nie chciałby się podjąć próby utworzenia polskiej grupy wojskowej w Australii.
Był to przecież okres "zimnej wojny" i Waszyngton potrzebował sojuszników w ew. wojnie ze Związkiem Sowieckim. Z Polaków chciał uczynić mięso armatnie w tej wojnie, tak jak to zrobili dzisiaj z Ukrainą. Bo wszyscy politolodzy zdają sobie sprawę z tego, że Ukraina walczy nie tyle o swoją niepodległość co dla Ameryki. Celem tego konfliktu jest militarno-ekonomiczne osłabienie Rosji, aby nie stanowiła zagrożenia dla Stanów Zjednoczonych w razie ich wojny z Chinami. Kiedy to Ukraińcy zrobili dla Ameryki, to prez. Trump w prezencie ofiaruje im ukraińską Jałtę, czyli spełnienie przez Kijów prawie tego wszystkiego czego Putin żądał od Ukrainy.
Tak samo miało być z Polską w doktrynie Giedroycia. Bowiem z jednej strony, jeśli zaistniałaby taka sytuacja to miano wykorzystać Polaków (Ukraińców, Litwinów i Białorusinów) do amerykańskiej walki ze Związkiem Sowieckim, albo - jeśli zaistniałaby taka konieczność - zniszczenia Polski raz na zawsze, przez zarzucenie jej bombami atomowymi. Otóż z artykułu pt. "Amerykanie chcieli zrzucić bomby atomowe na Polskę...", opublikowanym w "Trójmieście" z 9 września 2017 r. dowiadujemy się, że: "Amerykańskie bomby jądrowe miały spaść na Warszawę, Poznań, także na mniejsze miasta takie jak Władysławowo czy Łeba - wynika z odtajnionych niedawno dokumentów (amerykańskich)... Zobaczcie pochodzące z 1959 roku plany "trzeciej wojny światowej" - aż włos jeży się na głowie!". Kilkadziesiąt bomb atomowych miało spaść na Polskę, w tym 15 na Warszawę, 20 na Poznań i okolice. "Najsłabsze z nich miały mieć moc kilka raz większą niż bomby, które w 1945 roku spadły na japońskie miasta... Gdyby amerykański plan się ziścił, spore połacie ZSRR zamieniłyby się w atomową pustynię. Taki los miał też spotkać inne państwa Układu Warszawskiego (chociażby NRD, czy Polskę)".
Emigracja polska wraz z polskim rządem na obczyźnie w Londynie potępiała Jałtę - oderwanie Ziem Wschodnich od Polski i perfidną zdradę Polski w Jałcie w 1945 r. przez Amerykę i Wielką Brytanię i było to oficjalne i niepodważalne stanowisko rządu emigracyjnego do 1990 r., tj. do chwili zakończenia przez niego swojej działalność po wyborze i zaprzysiężeniu Lecha Wałęsy na prezydenta Polski i przekazaniu mu insygniów prezydenckich przez ostatniego prezydenta RP na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego. Krytykowano także doktrynę Giedroycia jako skrajnie antypolską.
Nie mniej polska emigracja niepodległościowa także czyniła starania, jeśli nie w kierunku pogodzenia się Polaków z Ukraińcami, Litwinami i Białorusinami, to chociażby nawiązania jakiejś współpracy. Jednak bardziej realistycznie podchodziła do tych spraw niż "doktryna Giedroycia". Emigracja patrzyła na stosunki polsko-ukraińsko-litewsko-białoruskie tak, jakie one były. Nie "bujano w obłokach".
Czołowym i zarazem kontrowersyjnym hasłem przewodnim tej doktryny Giedroycia było: "Nie będzie wolnej Polski bez wolnej Ukrainy, Litwy i Białorusi". Chodziło wówczas o budowanie emigracyjnego sojuszu polsko-ukraińsko-litewsko-białoruskiego. Dużym problemem w realizowaniu tej koncepcji był fakt, że między polską emigracją a ukraińską, litewską i białoruską emigracją nie było przyjaźni. Polacy wciąż pamiętali o zbrodniach ukraińskich i litewskich popełnionych na Polakach podczas niedawnej wojny. Gorzej, była ciągle zapiekła wrogość okazywana Polsce, Polakom i sprawom polskim przez emigracyjnych Ukraińców i Litwinów (np. Litwini marzyli o oderwaniu od Polski i włączeniu do Niemiec nie tylko Ziem Zachodnich i Północnym, ale także polskiego Pomorza w celu przywrócenia granicy z Niemcami oraz przyłączenia do Litwy Suwalszczyzny). Dlatego koncepcja Giedroycia zakładała, wręcz narzucała stronie polskiej całkowitą uległość wobec możliwie wszystkich żądań i postulatów Ukraińców i Litwinów i niewysuwania żadnych roszczeń wobec nich. Nawet ze szkodą dla polskich interesów narodowych. Giedroyc był prawdziwym maniakiem w tych sprawach. To on pierwszy sugerował, aby strona polska sprawy rzezi wołyńskiej dokonanej przez bandy nacjonalistów ukraińskich w latach 1943-47 (100 tys. polskich ofiar) w ogóle nie poruszała. To właśnie było to "bujanie w obłokach". A nie tylko "bujaniem w obłokach" ale zwykłym kretynizmem było np. obiecywanie przez Lecha Wałęsę założenia uniwersytetu litewskiego dla zaledwie 10 tys. Litwinów mieszkających w Polsce (ciekawe, jakby ten uniwersytet wyglądał).
Amerykanie oraz Giedroyc i spółka ignorowali również fakt, że problemem w pełnym zrealizowaniu doktryny Giedroycia byli i są Polacy ciągle mieszkający na przedwojennych polskich Kresach. W Wilnie stanowili 20% ludności, a na Wileńszczyźnie grubo ponad 50% ludności mieszkającej w zwartej masie (w powiecie solecznickim stanowili 81% ludności), na Białorusi - ponad 500 tysięcy, a we Lwowie, Małopolsce Wschodniej i Wołyniu ponad 100 tys., a na całej Ukrainie około 400 tys. Dlatego ukrywanym drugim celem doktryny Giedroycia była ich jak najszybsza asymilacja (wynarodowienie). W tym zainteresowany był również Watykan, który korzystając z okazji i przy bierności w tej sprawie Kościoła i rządu polskiego postanowił zlikwidować odwieczny polski charakter Kościoła katolickiego na Białorusi i Ukrainie - z mieszkających tam polskich katolików uczynić katolików białoruskich i ukraińskich przez likwidację polskich nabożeństw. Nawet do arcypolskiej katedry we Lwowie - jednej z pereł korony polskiej, w której Matka Boska została ogłoszona Królową Polski w 1656 r., wprowadzono język ukraiński. Zrobiono to celowo, bo można było wprowadzić msze ukraińskie w neutralnym kościele św. Antoniego. Zrobiono to celowo, gdyż "polski" papież Jan Paweł II w 1991 r. oderwał od Kościoła polskiego arcybiskupstwo lwowskie (także arcybiskupstwo wileńskie i diecezję pińską) i utworzył rzymskokatolicki Kościół ukraiński (także białoruski), i tylko czekać, kiedy ksiądz ukraiński zostanie arcybiskupem lwowskim. Czyli cała historia polskiej archidiecezji i metropolii lwowskiej (drugiej polskiej metropolii utworzonej w 1412/1414 r.), jak również arcybiskupstwa i metropolii wileńskiej automatycznie stały się oficjalną historią Kościoła ukraińskiego i litewskiego. Krótko mówiąc, z pomocą Polaka Jana Pawła II skradziono nam historię polskiego Kościoła katolickiego na Kresach. Inaczej sprawa by wyglądała, gdyby te de facto antypolskie rozporządzenie wykonał jego niepolski następca na tronie Piotrowym. I w ten sposób o ślubach lwowskich króla polskiego Jana Kazimierza w katedrze Lwowie w 1656 r. nie będzie się pisać, że król ogłosił Matkę Boską Królową Korony Polskiej, ale Królową Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Tak jak to dzisiaj robią np. Litwini ze św. Kazimierzem Jagiellończykiem, którego przedstawiają w zasadzie jedynie jako patrona Litwy (np. litewska Wikipedia), z pominięciem, że jest patronem Polski i Litwy (w tej kolejności został ogłoszony). I tak jest na każdym kroku. Np. portret króla polskiego i wielkiego księcia litewskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego w Muzeum Wileńskim jest podpisany tylko "Wielki książę litewski" (Zbigniew Różański "Jeśli Polacy zamilkną i kamienie mówić przestaną..." Dziennik Polski, Londyn 11.12.1991). Większym problemem dla litewskiego Kościoła katolickiego byli polscy katolicy zwarcie i w dużej liczbie mieszkający na Wileńszczyźnie. Tutaj Kościół ten walczył z polskimi katolikami zupełnie podobnie jak walczył przed wojną z Polakami na Litwie Kowieńskiej. Odzyskaną od kilkuset lat arcypolską katedrę wileńską, która nie miała nic wspólnego z litewskim katolicyzmem, szczególnie jej obecny budynek, Kościół litewski ogłosił "Świątynią Narodową" i msze w niej odprawiane są tylko po litewsku. Zaciera się jej polskie pamiątki: np. wyrzucono pomnik biskupa Władysława Bandurskiego, a na grobowcu arcybiskupa Jana Cieplaka ustawiono popiersie litewskiego biskupa Jurgisa Matulaitisa, zacierając jednocześnie na nim wszystkie polskie napisy itd. Podobnie kościołami litewskimi uczyniono arcypolskie świątynie: Ostrą Bramę i kościół św. Kazimierza. "Decyzja o nieobecności polskiego nabożeństwa w Katedrze Wileńskiej i przy relikwiach św. Kazimierza zawsze będzie odbierana przez polską ludność Wileńszczyzny jako akt dyskryminacji" (Włodzimierz Abkowicz "Spojrzenie z Wilna" Kurier Szczeciński 21.4.1991). Jedynym polskim kościołem w Wilnie, w którym mieszka 100-90 tys. Polaków, jest kościół św. Ducha. W zasadzie nie przyjmuje się do seminarium polskich kandydatów do kapłaństwa. Dlatego na 104 księży pracujących w arcybiskupstwie wileńskim w 1992 r. tylko 14 było Polakami. Praca duszpasterska kapłanów z Polski jest, z małymi wyjątkami niedozwolona, wbrew zwyczajom panującym dzisiaj w Kościele ("Wileńszczyzna - impas trwa" dziennik katolicki "Słowo Powszechne" 27-29.9.1991). Kiedy przybyło tu 4 polskich dominikanów do pracy duszpasterskiej wśród Polaków, po krótkim czasie dwóch przeniesiono do kościoła św. Jakuba mającego czysto litewski charakter ("Polonofobia trwa" Myśl Polska 3.9.1995). Spośród 92 parafii, tylko w 68 były odprawiane polskie nabożeństwa, zazwyczaj przez księży litewskich, których język polski był poniżej krytyki. Księża ci mają za zadanie różnymi sposobami lituanizować Polaków. Gorzej, Kościół litewski postanowił napluć w twarz nie tylko Polakom w Wilnie i na Wileńszczyźnie, ale w ogóle Polakom wszczynając w 1900 r. sprawę beatyfikacji (wyniesienia na ołtarze) biskupa litewskiego Mečislovasa Reinysa (1884-1953), który w latach wojny, w 1940-47 był bezprawnym administratorem archidiecezji wileński, a przede wszystkim obrzydliwym polakożercą, który spowodował aresztowanie przez Niemców arcybiskupa wileńskiego Romualda Jałbrzykowskiego, 70 polskich księży i 160 polskich sióstr zakonnych, z których wielu straciło życie oraz brutalnie tępił polskość na terenie archidiecezji wileńskiej. Oczywiście Giedroyc tego wcale nie krytykował, chociaż był bardzo dobrze poinformowany w tych sprawach. Przeciwnie, można przypuszczać, że całkowicie to popierał, bo to było zgodne z jego doktryną Giedroycia. Natomiast list skierowany do papieża Jana Pawła II przez Polaków na Wileńszczyźnie z wnioskami dotyczącymi działania Kościoła polskiego na Litwie (Krajowa Agencja Informacyjna 18-24 kwietnia 1989 r.), Watykan, popierający doktrynę Giedroycia, niby dla dobra całego Kościoła katolickiego, zupełnie zignorował. Papieżem mógł zostać Polak, ale Stolica Apostolska nie była polską i w swej polityce często była antypolska ("Dzieje stosunków polsko-watykańskich" (w:) "Włochy - druga ojczyzna Polaków" Toruń 2016, str. 185-226).
Ten amerykański misterny, ale w gruncie rzeczy łajdacki plan, aby sami Polacy oczyścili Amerykę ze zdrady jałtańskiej na odcinku litewskim (oraz ukraińskim i białoruskim) mało co nie obróciła w pył sama Rosja, która oderwała od Polski Wilno w Jałcie i uważała, że prawowitym właścicielem miasta i Wileńszczyzny nie jest Litwa a Moskwa. Otóż, kiedy w 1989/1990 r. Litwa zaczęła stwarzać poważne problemy polityczne dla Związku Sowieckiego, jego ówczesny przywódca Michaił Gorbaczow widząc, że raczej utraci władzę nad Litwą, chciał dać jej niepodległość, ale w granicach z 31 sierpnia 1939 r., a więc bez Wilna i włączonej do Litwy części polskiej Wileńszczyzny, którą ciągle w większości zamieszkiwali Polacy; chciał na tych terenach utworzyć Wschodnio-Polską Republikę Socjalistyczną. Sam przywódca litewskiego Sajudisu Vytautas Landsbergis za cenę uzyskania przez Litwę niepodległości godził się ówcześnie na oderwanie części polskiej Wileńszczyzny od nowej Litwy. Amerykanie przeżyli horror. Sam Związek Sowiecki przyznawał, że bezprawnie zajął polskie Wilno, a więc mowa o jakiejś polskiej jego okupacji i prześladowaniu w nim przez Polaków Litwinów, który w mieście nie było to czyste brednie propagandy amerykańskiej i jej polskich lokai. Amerykanie i za ich namową nowa - pokomunistyczna i proamerykańska dyplomacja polska (czy raczej "polska"?!) robili wówczas wszystko co mogli by te rozwiązanie nie przeszło a jego autora "prasa polska" (prym wiodła "Gazeta Wyborcza") odsądzała od czci i wiary (Internet: "Temat: Litwa - Białoruś i polska dyplomacja" expatpol.com/za "Gazetą Wyborczą" 28.7.2005).
.......
Życie w zniewolonej przez komunistyczne władze w Polsce i władze Związku Sowieckiego było ciężkie. Nie tylko, że Polacy byli pozbawieni wolności, to i życie codzienne społeczeństwa polskiego nie było łatwe - wszechwładza rządzących komunistów, wspieranych przez Milicję Obywatelską (MO - 80 tys.), Ochotniczą Rezerwę Milicji Obywatelskiej (ORMO - 400 tys.) i bardzo brutalne Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej (ZOMO - 6600 zomowców-bandytów), brak swobód obywatelskich, wszechwładna cenzura, niskie płace i złe warunki socjalne, brak wszystkiego, a w szczególności żywności i mieszkań doprowadziło Polaków do buntu. 1 lipca 1980 r. władze partii podjęły decyzję o podwyższeniu cen mięsa i wędlin. Już tego samego dnia, 1 lipca 1980 r., wybuchły strajki w WSK "PZL-Mielec", w Zakładach Mechanicznych "URSUS" w Warszawie i w kilku innych przedsiębiorstwach w kraju. Wielką falę strajków rozpoczął 8 lipca protest w WSK PZL-Świdnik w Świdniku. Wybuchały one na Lubelszczyźnie, w Opolskiem, a 14 sierpnia wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej zorganizowany przez Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża. Przywódcą strajku został młody robotnik Piotr Maliszewski. Po raz pierwszy wśród postulatów pojawiły się żądania polityczne. Około godziny 11.00 tego dnia do stoczni przedostał się Lech Wałęsa, jeden ze zwolnionych z pracy robotników stoczniowych. Komitet strajkowy zażądał przywrócenia do pracy Anny Walentynowicz i Lecha Wałęsy, wzniesienia pomnika ofiar Grudnia 1970 r., uszanowania praw pracowniczych oraz przedstawił żądania socjalne. Dwa dni później w stoczni pojawiła się delegacja innych strajkujących zakładów z Bogdanem Lisem i Andrzejem Gwiazdą. Powołano Międzyzakładowy Komitet Strajkowy (MKS) z Lechem Wałęsą na czele. Strajkowali robotnicy i robotnicy stali na ich czele. Strajkiem zainteresowali się Amerykanie, a doktryna Giedroycia, mało znana dotychczas w Polsce, ale mająca już w Kraju swoje "jaczejki" (osoby mające kontakt z "Kulturą" - tzw. Taternicy, m.in. Maciej Kozłowski, Jan Józef Lipski, Jacek Kuroń, Krzysztof Czyżewski czy Adam Michnik), złapała wiatr w żagle. "Solidarność" była wspierana przez CIA. Łącznikiem był Ryszard Kukliński, na bieżąco informujący Amerykanów na temat tego, co działo się w kraju. Ludzie Giedroycia chytrze podeszli działaczy "Solidarności" mówiąc, że aby skutecznie rozmawiać z władzami potrzebują ludzi, którzy potrafią to robić - czyli ich. 18 sierpnia 1980 r. w sali BHP pojawili się rzekomi "eksperci" wywodzący się ze środowisk katolickich, KOR-u, polskich Żydów i wtyczek Giedroycia, którzy mieli doradzać robotnikom podczas rokowań z władzami. Przewodniczącym Komisji Ekspertów MKS został katolik reżymowy ze złamanym kręgosłupem moralnym Tadeusz Mazowiecki, a w jej pracach udział wziął, czy raczej nimi de facto kierował więcej Żyd niż Polak Bronisław Geremek. Od 2. połowy 1980 r. CIA przekazywała rocznie 2 miliony dolarów na rzecz działalności związku zawodowego "Solidarność". Kiedy ci ludzie mocno usadowili się w strukturach "Solidarności", zaczęli nią trząść, wyrzucać Polaków, zastępując ich swoimi ludźmi, często wypranymi z polskości, ale za to związanymi z "Kulturą". Np. Maciej Kozłowski był w latach 1980-81 redaktorem naczelnym "Wiadomości Krakowskich", półoficjalnego organu prasowego małopolskiej NSZZ "Solidarność", w 1982 r. podjął pracę w ideowo związanym z "Kulturą" "Tygodniku Powszechnym", jest autorem tendencyjnej - sympatyzującej z Ukraińcami książki "Między Sanem a Zbruczem" (1990); Jan Józef Lipski, autor napisanej w duchu doktryny Giedroycia książki "Dwie ojczyzny - dwa patriotyzmy. Uwagi o megalomanii narodowej i ksenofobii Polaków", pierwotnie opublikowanej w paryskiej "Kulturze" nr 10/409 z 1981 r.; Jacek Kuroń - organizator "Czerwonego Harcerstwa" w PRL, który, chociaż urodzony we Lwowie, po zakochaniu się w doktrynie Giedroycia powiedział - dosłownie! - że cieszy się, że Lwów nie należy do Polski, że jest ukraiński; Krzysztof Czyżewski, animator kultury, praktyk idei, eseista, redaktor pism społeczno-kulturalnych, którego działalność została doceniona przez Jerzego Giedroycia, który uznał go za kontynuatora linii programowej redagowanego przez siebie miesięcznika, czy Adam Michnik, od 1989 r. redaktor naczelny dziennika "Gazeta Wyborcza", mającego nakład 500 tys. egzemplarzy, który "na chama" propagował i propaguje idee doktryny Giedroycia, który narzucał Polakom co mają myśleć, mówić i pisać jeśli nie chcą być nazwani pogardliwie "oszołomem", czyli osobą, której poglądy (i wynikające z nich działania) "Gazeta Wyborcza" uważa za niewłaściwe, sprzeczne z jej linią polityczną, osobą, która nie powinna się w ogóle wypowiadać ani działać w życiu publicznym. Tak gazeta niszczyła swoich przeciwników politycznych.
W czerwcu 1989 r. upadł reżym komunistyczny w Polsce. Do władzy doszli solidarnościowcy (wielu ze złamanym już kręgosłupem) i antypolscy giedroyciowcy.
W 2. połowie lat 80. XX wieku następował upadek Związku Sowieckiego jako komunistycznego tworu politycznego. W 1990 r. Estonia, Łotwa, Litwa (11 marca) i Armenia ogłosiły przywrócenie niepodległości od Związku Sowieckiego. Było to jednak wówczas tylko pobożne życzenie tych narodów. W dniu 19 sierpnia 1991 r. doszło w Moskwie do zamachu stanu, który dokonali twardogłowi komuniści na czele z Giennadijem Janajewem, Walentinem Pawłowem, Władimirem Kriuczkowem i Dmitrijem Jazowem, aby ratować Związek Sowiecki. 22 sierpnia pucz zakończył się niepowodzeniem. Republiki uzyskiwały niepodległość. 6 września 1991 r. Litwa zyskała uznanie międzynarodowe, a 17 września została przyjęta do Organizacji Narodów Zjednoczonych, a proces rozpadu Związku Sowieckiego zakończyła deklaracja o samorozwiązaniu ZSRR uchwalona przez Radę Najwyższą ZSRR 26 grudnia 1991. Polska uznała niepodległość Litwy 26 sierpnia 1991 r., a 5 września tego samego roku nawiązano stosunki dyplomatyczne. W 26 kwietnia 1994 r., podczas wizyty Lecha Wałęsy w Wilnie, Litwa podpisała z Polską traktat o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy, w którym uznała obecną granicę polsko-litewską (nie pytając się narodu polskiego co o tym myśli - na jakich warunkach można to uczynić). Z winy litewskiej okazał się on być świstkiem papieru. Grzecznościowo Warszawa uznała małą i prawie bezbronną Litwę za strategicznego partnera Polski. Powstały różne polsko-litewskie rady i komisje, które, ponownie z winy strony litewskiej, nic pozytywnego nie wnosiły do stosunków między obu krajami. W lutym 2019 r. prezydenci Litwy i Polski przyjęli wspólną deklarację w sprawie wzmocnienia polsko-litewskiego partnerstwa na rzecz bezpieczeństwa. W ich obecności ministrowie obrony Polski - Mariusz Błaszczak i Litwy - Raimundas Karoblis podpisali porozumienie o ustanowieniu bezpiecznej łączności do wymiany informacji radiolokacyjnych oraz list intencyjny w sprawie afiliacji litewskiej brygady zmechanizowanej Geležinis Vilkas (Żelazny Wilk) i polskiej 15. Brygady Zmechanizowanej w czasie pokoju do dowództwa Wielonarodowej Dywizji Północny-Wschód. Polska aktywnie uczestniczy w misji NATO Baltic Air Policing - polskie samoloty regularnie patrolują przestrzeń powietrzną nad krajami bałtyckimi, w tym nad Litwą. W sprawach polityki wewnętrznej najważniejszym celem kolejnych rządów litewskich jest likwidacja polskiej wspólnoty narodowej w Wilnie i na Wileńszczyźnie, bo od 1945 r., a więc od 80 lat, z daru Stalina litewska stolica - Wilno leży nadal w morzu polskim, pomimo 85 lat systematycznego wysiedlania i tępienia Polaków na tym terenie. Polska wydała wiele setek milionów złotych na różną pomoc udzieloną Litwie (np. w latach 90. Uzbrajała Litwę). Oczywiście za nic w zamian.
W czasach PRL-u (1944-89) tzw. polska polityka zagraniczna była całkowicie podległa Związkowi Sowieckiemu i jego polityce zagranicznej. Ministerstwo Spraw Zagranicznych PRL było także instytucją przykrycia dla komunistycznych służb specjalnych. Konsekwencje tego stanu rzeczy miały niemały wpływ dla prowadzenia suwerennej polityki zagranicznej III RP w latach 1990-2019. Bowiem przez wiele lat po 1989 r. MSZ pozostawało całkowicie, a nawet i po dziś dzień w dużym stopniu pozostaje postkomunistycznym bastionem i instytucją nie działającą w imię prawdziwie polskiej racji stanu. Potwierdza ten fakt m.in. to, że aż trzech ministrów spraw zagranicznych po 1989 r. nie było polskiego pochodzenia etnicznego (nie było by nic w tym dziwnego i złego, gdyby mniejszość żydowska była liczna, tymczasem w dzisiejszej Polsce mieszka ich garstka, jeden minister O.K., specjalnie jak by był dobry, ale aż trzech na pięciu ministrów w latach 1997-2006!; to wyglądało na kontrolę polskiej polityki zagranicznej przez odpowiednie osoby w okresie wstępowania Polski do NATO i Unii Europejskiej na ich warunkach), a jeden z nich - Bronisław Geremek (1932 Warszawa - 2008) - minister spraw zagranicznych w latach 1997-2000 w swojej całej działalności politycznej na pewno nie reprezentował polskiej racji stanu. Urodził się jako Benjamin Lewertow w ortodoksyjnej żydowskiej rodzinie (jeden z jego dziadków, Israel był magidem-kaznodzieją), Borucha i Szarcy Lewertowów. Jego starszy brat Israel po wojnie wyjechał do Izraela. Sam Geremek w wywiadzie-rzece udzielonym Jackowi Żakowskiemu wspominał o świadomości żydowskiej, którą w sobie wciąż nosi. W latach 1950-68 był działaczem komunistycznej, a tym samym antypolskiej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR). W latach 1989-2001 zasiadał w Sejmie. W X kadencji Sejmu PRL (1989-91) i w latach 1991-97 przewodniczył sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, a w latach 1997-2001, jak już wspomniałem, był ministrem spraw zagranicznych (Wikipedia: Bronisław Geremek). Cezary Gmyz twierdzi, że: "Bronisław Geremek dla tego, co stało się z naszą dyplomacją po roku 1989 jest postacią absolutnie kluczową. To człowiek, który można powiedzieć de facto ukształtował dyplomację postkomunistyczną, ale ciągle bardzo komunistyczną w odniesieniu do jej wielu pracowników. Mimo, że nie żyje od 2008 r., duch Bronisława Geremka unosi się na Alei Szucha (MSZ) do dzisiaj. Jego rola wykraczała dalece poza funkcje, które pełnił oficjalnie. To jest człowiek, który jest łącznikiem czasów komunistycznych z III RP" i dodaje: "że Bronisław Geremek mógł być osobą podatną na szantaż. Miał (bowiem) dwie rodziny", co ukrywano przed społeczeństwem ("Gmyz ujawnia: Bronisław Geremek miał dwie rodziny. Mógł być podatny na szantaż" Do Rzeczy 17.12.2019). Jako dyktator "polskiej" polityki zagranicznej Geremek narzucił MSZ antypolską doktrynę Giedroycia, czyli całkowitą uległość Polski wobec naszych wschodnich sąsiadów, głównie Litwy i Ukrainy. Minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski był jej posłusznym wykonawcą - to był człowiek bez jaj: jakiego mnie Boże stworzyłeś, takiego mnie masz, nie miał własnej koncepcji polskiej polityki zagranicznej i posłusznie wykonywał polecenia Gieremka. Oswajaniem do niej Polaków zajęła się "Gazeta Wyborcza" - największy wówczas dziennik wydawany w Polsce (ponad 500 tys. egzemplarzy), redagowana przez Adama Michnika, którego rodzicami byli działacze komunistyczni przed wojną i po wojnie żydowskiego pochodzenia Ozjasz Szechter i Helena Michnik (autorka propagandowych, antypolskich podręczników historii dla szkół w PRL, na których wychował się Adaś), a bratem oskarżany o zbrodnie stalinowskie Stefan Michnik, który "wyjechał", czyli uciekł do Szwecji w 1969 r. (nawet Amerykanie odmówili mu wizy; lewacy szwedzcy przystawili go do swego cycka).
Geremek trząsł również polską dyplomacją i dbał o wybór odpowiednich dyplomatów, często ludzi jawnie będącymi na bakier z polskością. To on wybrał na ambasadora RP w Republice Litewskiej prawnika Jana Widackiego, który piastował ten urząd w latach 1992-96. Był to najgorszy z wszystkich polskich ambasadorów w Wilnie, a według redakcji "Myśli Polskiej" ("Stachanowiec polskiej dyplomacji" wrzesień 1996) człowiekiem, który "rzetelnie zasłużył sobie na opinię najbardziej wrogiego wobec Polaków spoza dzisiejszych granic Polski polskiego ambasadora. Nie dlatego, że realizował politykę wyprzedaży fundamentalnych interesów litewskich Polaków, nie dlatego, że zwalczał osobistości i organizacje dla nich reprezentatywne, nie dlatego wreszcie, że promował w Polsce punkt widzenia litewskich szowinistów... W końcu po to właśnie wysłali profesora Widackiego do Wilna profesorowie Geremek i Skubiszewski. Jan Widacki zasłużył na przytoczoną wyżej opinię ze względu na swój prywatny urok, czyli na sposób w jaki postawione sobie zadanie realizował. Czynił to z takim zapałem i z takim zaangażowaniem, że należy mu się miano stachanowca polskiej... Pardon! Geremkowskiej dyplomacji. Obraźliwe zachowania i obraźliwe, czasami wręcz absurdalne, wypowiedzi, zwalczające Polaków, ich aspiracje, interesy i inicjatywy; przenoszenie tego na teren krajowy - ten cały dyplomatyczny magiel, ale także wspieranie antypolskiej polityki władz litewskich czy szczególnie szkodliwa konsekwentna skrajnie zawężająca interpretacja postanowień Traktatu polsko-litewskiego...". To za to i tylko za to, czyli za wspieranie antypolskiej polityki władz litewskich Widacki odznaczony został w 1996 r. litewskim medalem Wielkiego Księcia Litewskiego Giedymina, a w 2002 r. objął funkcję konsula honorowego Litwy w Krakowie.
Realizowanie doktryny Giedroycia kontynuowali lub kontynuują z większym lub mniejszym zaangażowaniem wszyscy kolejni ambasadorowie III RP w Wilnie.
Niestety, tę szkodliwą dla Polski i narodu polskiego koncepcję polskiej polityki wschodniej przyjęły i z wielką determinacją praktykują nie tylko ambasadorowie polscy w Wilnie, ale także wszystkie rządy polskie po 1989 r. Bowiem "giedroyciowskie wszy" i "sajudisowskie wszy" oblazły wielu polityków związanych z ruchem "Solidarność" (tę niepatriotyczną część), którzy w 1989 r. przejęli ster władzy w ówczesnej PRL-bis. Później tych polityków oblazły "wszy" nacjonalistów litewskich i ukraińskich. Maczała w tym palce także polityka amerykańska i tylko dlatego kolejne rządy nie kwapiły i nie kwapią się zerwać z tą antypolską polityką. Minister ds. europejskich Mikołaj Dowgielewicz, który był współpracownikiem prof. Geremka, ocenił w rozmowie z PAP, że wpływ profesora na polską politykę zagraniczną nadal jest bardzo odczuwalny. "Kierunki, które wyznaczał wspólnie z Krzysztofem Skubiszewskim (ministrem spraw zagranicznych w latach 1989-1993 - PAP), nadal są najważniejsze w polskiej polityce zagranicznej" - powiedział Dowgielewicz (Dzieje.pl 14.7.2016).
Niestety takich mieliśmy i mamy polityków! Nawet ci politycy, którzy w swej codziennej propagandzie mają usta pełne komunałów patriotycznych, swoją de facto zdradę usprawiedliwiają rzekomym "real politics" - koniecznością spolegliwości wobec Ameryki. Czyli, według polskich polityków od siedmiu boleści, Polski nie stać na samodzielną politykę: od 1945 r. ciągle jesteśmy czyimś parobkiem: Moskwy, Ameryki, Izraela, Brukseli/Niemiec: "Cezary Gmyz: W Europie Donald Tusk jest uważany za niemieckie popychadło" Radio Wnet 26.2.2024). Wobec wyjątkowej wrogości współczesnej Rosji do państwa polskiego, Polska powinna - bo to leży w polskim interesie narodowym - utrzymywać jak najlepsze wszechstronne stosunki ze Stanami Zjednoczonymi, włącznie z militarnymi. Niestety, rządy polskie po 1989 r. uczyniły z Polski państwo podległe Waszyngtonowi, co zaczyna szkodzić polskiej racji stanu. Pierwszą i najważniejszą rzeczą, będącą ważnym wydarzeniem w historii Polski, jaką pierwszy postkomunistyczny rząd warszawski zrobił dla Ameryki było bezwarunkowe uznanie przez Polskę obecnej wschodniej granicy z Rosją, Litwą, Białorusią i Ukrainą. Z Ukrainą i Litwą rząd uczynił to w zawartych traktatach z tymi państwami - z Ukrainą w 1992 i z Litwą w 1994 r., w opracowaniu których naród polski nie miał nic do powiedzenia. Oczywiście zmiana jakiejkolwiek z tych granic była i jest zupełnie niemożliwa. Jednak prawdziwie polski rząd postawił by chociaż jakieś możliwe do zrealizowania przez naszych wschodnich sąsiadów warunki, jak np. zwrot arcypolskich pamiątek narodowych (np. Ossolineum, regalia królów polskich, arcypolskie dokumenty i przedmioty historyczne), które znalazły się za Bugiem. Nic z tego. Nie zwrócono nawet skradzionych dwóch obrazów z Wawelu znajdujących się w muzeum w Łucku na Wołyniu. Rząd ściąga do Polski skradzione nam podczas wojny, które znalazły się na Zachodzie, ale nie z Ukrainy, Litwy i Białorusi. Taką samą antynarodową politykę uprawiają rządy polskie w stosunku do pozostałych Polaków na polskich Ziemiach Wschodnich wchodzących obecnie w skład Ukrainy, Litwy i Białorusi. Godzą się na ich zagładę dla dobra rzekomej przyjaźni z tymi państwami, bo te państwa i nie chcą i nie mają pieniędzy na ochronę polskich pamiątek narodowych). Zgodnie z doktryną giedroyciowsko-amerykańską Polska nie miała i nie ma prawa stawiać żadnych warunków i spodziewać się czegokolwiek od Litwy, Ukrainy i Białorusi. Domagać się czegoś od Polski mogą tylko te państwa, a Polska musi posłusznie spełniać te żądania czy groźby. Jeśli tak się nie dzieje w stu procentach, to nie dlatego, że Polską rządzą patrioci, a tylko dlatego, że ci ludzie boją się wrogiej reakcji społeczeństwa polskiego. Bo każdy dyktator czy namiestnik obcego państwa jest zawsze zwykłym tchórzem.
W internetowej Wikipedii.pl jest hasło - obszerny artykuł pt. Stosunki polsko-litewskie - relacje międzynarodowe łączące Polskę i Litwę. Z treści jego odnoszących się do obecnych (po 1990 r.) stosunków między naszymi krajami czytelnik może odnieść wrażenie, że są one idylliczne.
Idylliczne to one są, ale tylko i wyłącznie w oficjalnych kontaktach między politykami obu państw i na propagandowym papierze. Bowiem wszystkie partie, które doszły do władzy w Polsce - i te lewicowe i prawicowe prowadzą politykę wobec Litwy zgodną z tzw. doktryną Jerzego Giedroycia - Polaka inaczej (to określenie w stosunku do niego jest całkowicie adekwatne, bo był Polakiem, ale zupełnie innym od przeciętnego Kowalskiego), redaktora paryskiej "Kultury".
Trzydzieści pięć lat tej antypolskiej polityki polskich polityków prowadzonej w celu przełamania antypolskiego bakcylu wśród Ukraińców, Litwinów i Białorusinów nie przyniosło w tej dziedzinie żadnych korzyści nawet wśród ich polityków, a tym bardziej dla Polaków mieszkających na Ukrainie, Litwie i Białorusi, na co mamy przykłady można by rzec, że każdego dnia. Otrzeźwienia wśród polityków polskich jednak nie ma. Jak widać, na ich głupotę i podległość wobec Stanów Zjednoczonych nie ma lekarstwa. Powtarzam, współpraca z Ameryką i sojusz militarny z nią są nam bardzo potrzebne i nie ulega wątpliwości, że w niektórych sprawach musimy im ustępować. Ale nie we wszystkich. Nie zawsze musimy z nimi rozmawiać na klęczkach. Miejmy choć trochę honoru i godności. Stare angielskie przysłowie mówi: "Szanuj siebie samego, a będą ciebie szanować". A przysłowia są mądrością narodów.
Jakieś 10 - 15 lat temu naród polski wyzwolił się wreszcie ze szponów poprawności politycznej Michnika i "Gazety Wyborczej" i przestaje uważać doktrynę Giedroycia za jakąś świętość. Nastąpił upadek tej gazety (według Wikipedii, w 2023 r. jej średnia sprzedaż wynosiła tylko 39 753 egzemplarzy), a przede wszystkim jej wpływ na społeczeństwo polskie. Dzisiaj czytają ją zazwyczaj głównie byli komuniści, lewicowcy, UB-ecy i ZOMO-wcy, lunatycy, sędziowska kasta, wrogowie Polski i Polaków, Kościoła katolickiego oraz pogrobowcy doktryny Giedroycia, czyli zwolennicy idei, która przestała być aktualna). Okazała się wielkim fiaskiem. Bowiem prawdziwi Polacy - większość narodu ciągle potępiają Jałtę i będą ją potępiać do końca świata. A od Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii spodziewają się, jeśli nie za krzywdy, które Jałta przyniosła Polsce (m.in. 45 lat okupacji sowieckiej Polski), to co najmniej oficjalnych przeprosin. I nigdy nie zapomną o krzywdach wyrządzonych Polakom przez Litwinów i Ukraińców, nawet gdyby im je wybaczyli. Jednak te państwa w niczym nie zachęcają Polaków do tego. Giedroyc chciał, aby prawda o Wołyniu była przemilczana. Stało się na odwrót: jest ona dzisiaj głośna w całej Polsce (tak jak podobna zbrodnia w Katyniu). Dzisiaj, pod naciskiem ze strony społeczeństwa polskiego, nawet najwyżsi rangą politycy polscy - głównie z PSL mówią, że bez ukraińskich przeprosin za tę zbrodnię nie będzie prawdziwego pojednania polsko-ukraińskiego. Reżym PRL-owski robił wszystko przez 45 lat (!), aby Polacy zapomnieli o Lwowie i Wilnie, a od 1989 r., czyli od ponad 35 lat robią to rządy polskie i im posłuszne media. Tymczasem prawie wszyscy Polacy uważają Lwów i Wilno za polskie miasta, chociaż zdają sobie sprawę z tego, że Polska już tam nie wróci. Bowiem jakikolwiek temat z historii Polski czy z życia narodu polskiego zostanie poruszony, tam zawsze znajdziemy coś o POLSKIM Lwowie i Wilnie. Starczy poczytać "Polski Słownik Biograficzny" (54 tomy wydane, 35 tysięcy stron, ponad 28 500 życiorysów, począwszy od Popiela i Piasta, Mieszka I i Bolesława Chrobrego, a skończywszy na osobach zmarłych w r. 2000, całość, ukończona do 2030 r., ma liczyć 62 tomy).
Jak wyglądała i po dziś dzień wygląda polska polityka wschodnia z podkulonym ogonem a la Giedroyć, czyli z Ukrainą, Litwą i Białorusią pokazuje wypowiedź ukraińskiego ministra spraw zagranicznych Dmytro Kułeby na Campusie Polska w Olsztynie 28 sierpnia 2024 r. Dmytro Kułeba, minister spraw zagranicznych Ukrainy został zapytany przez jedną z uczestniczek o to, kiedy Polska będzie mogła przeprowadzić ekshumacje ofiar mordu wołyńskiego, podczas którego nacjonaliści ukraińscy nie tylko że zamordowali ponad 100 tysięcy Polaków na Wołyniu (ok. 60 tys.) i w Małopolsce Wschodniej (ok. 40 tys.), ale zamordowali ich w strasznie brutalny sposób, co pokazały pierwsze ekshumacje. Dlatego władze ukraińskie wstrzymały kolejne, aby nie dopuścić do pełnego ujawnienia potworności tej zbrodni i to w dodatku tak masowej przez bandytów z nacjonalistycznej Ukraińskiej Powstańczej Armii, której członków rząd ukraiński i Ukraińcy uważają za bohaterów narodowych - stawiają im pomniki, nazywają ulice ich imieniem, wydają książki gloryfikujące ich. A obecne rządy polskie co prawda potępiają samą zbrodnię, ale np. nie protestują przeciwko stawianiu pomników dla bandytów odpowiedzialnych za zbrodnię wołyńską. Poseł Koalicji Obywatelskiej Paweł Kowal - wyjątkowo obrzydliwy pro-Ukrainiec i szef sejmowej Komisji spraw zagranicznych 24 lutego 2024 r. w rozmowie z Interią, a więc przed wypowiedzą Kułeby oczyszczał Ukrainę ze rzezi wołyńskiej mówiąc, że ona "Nie obciąża państwa ukraińskiego, bo (ono) nie istniało... Obecnie (od rządu ukraińskiego) nic nie da się uzyskać. Dogadać można się jedynie na ekshumacje i oznaczenie grobów (ofiar rzezi wołyńskiej). Jeżeli Ukraińcy uznają, że nie jest to dla nich ważna rzecz, trzeba poczekać, aż zmienią zdanie. Przecież nie będziemy działać na siłę - mówił. Co ma niby zamknąć temat. - A więc od 35 lat słyszymy to samo od kolejnych rządów ponoć polskich: Polacy czekajcie latka. Z tym, że nie doczekamy się latka: Ukraińcy nigdy się nie zmienią, czyli nie przyznają się do zbrodni, nie przeproszą za nią i nie będzie pełnej ekshumacji zamordowanych Polaków (najwyżej w kilku miejscowościach, aby oszukać Polaków, że ekshumacje są prowadzone). A kolejne rządy polskie będą liczyły na to, że Polacy się z tym w końcu pogodzą i zapomną o tej potwornej zbrodni w imię rzekomej przyjaźni polsko-ukraińskiej.
Wracając do odpowiedzi Kułeby na zadane mu pytanie przez Polkę o ekshumację ofiar mordu wołyńskiego, to dyplomata ukraiński porównał mord na Wołyniu z 1943 r. do przeprowadzonej przez komunistyczne władze Polski, Związku Sowieckiego i Słowacji akcji przeciwko bandytom z Ukraińskiej Powstańczej Armii połączonej po stronie polskiej z akcją "Wisła", podczas której przesiedlono 140 tys. Ukraińców i Łemków z Małopolski Wschodniej, Ziemi Przemyskiej i trochę z Chełmszczyzny na Ziemie Zachodnie. Gorzej, bezczelnie nazwał południowo-wschodnie tereny Polski jako "tereny ukraińskie". Powiedział także: zostawmy historię historykom, nie grzebmy w historii (czy powiedziałby Żydom, żeby zapomnieli o holokauście?!), a przyszłość budujmy razem. Przyszłość niech będzie dla was - podsumował polityk. Czyli wezwał Polaków, również za "panią matką Giedroyciem, do zapomnienia o rzezi wołyńskiej i budowania rzekomej przyjaźni polsko-ukraińskiej.
W sieci zawrzało. Szczególnie stwierdzenie o "terytoriach ukraińskich" wywołało polityczną burzę. Wypowiedź Kułeby nie spodobała się tak opozycji jak i politykom tworzących obecną koalicję rządową. - Wicemarszałek Sejmu Piotr Zgorzelski przypomniał, że podczas gdy akcja Wisła miała charakter przesiedleńczy, to na Wołyniu i Małopolsce Wschodniej Ukraińcy dokonali ludobójstwa. "Z całą stanowczością chcę powiedzieć, że zrównanie akcji Wisła i zbrodni wołyńskiej jest świadomą i haniebną manipulacją" - powiedział poseł Trzeciej Drogi. - Po dzisiejszej skandalicznej wypowiedzi Dmytro Kułeby w sprawie Wołynia i rewizjonistycznej wypowiedzi o "przymusowych wygnaniach z terytoriów ukraińskich" w kontekście Akcji Wisła ten polityk powinien zostać uznany za persona non grata w Polsce. I natychmiast wezwany do opuszczenia Polski - rzucił poseł PiS Janusz Kowalski. - Nie, panie ministrze Kuleba! To nie chodzi o grzebanie w historii, lecz oddanie należnej czci naszym Rodakom, którzy zostali bestialsko zamordowani. Przyszłości nie da się zbudować bez pamięci o przeszłości. My wiemy, co mamy robić i nas pouczać nie wypada - zareagował poseł Suwerennej Polski Michał Wójcik. - Akcja Wisła nigdy nie powinna mieć miejsca, ale zrównywanie jej z ludobójstwem na Wołyniu jest podłością, a mówienie o ukraińskim terytorium jest głupie, fałszywe i doprowadzi do zwiększenia niechęci do obywateli Ukrainy - napisał prezydent Chełma Jakub Banaszek, z którego to terenu wysiedlono trochę Ukraińców. - Premier Donald Tusk przekazał, że ma "jednoznacznie negatywną" ocenę wypowiedzi szefa MSZ Ukrainy Dmytro Kułeby, która padła na Campusie Polska Przyszłości (ta wypowiedź nie jest jednak szczera, bo Tusk jest ślepym wykonawcą doktryny Giedroycia, jest ona mydleniem oczu Polakom!). - Poseł PiS Zbigniew Bogucki zaznaczył, że jedynym sposobem na zabliźnienie ran historycznych jest przyznanie się Ukraińców do zbrodni wołyńskiej oraz wydanie zgody na ekshumację szczątków ofiar. Poseł przypomniał o gigantycznym wsparciu, jakiego Polacy i polskie państwo udzielili Ukrainie od pierwszych dni trwającej od 2022 r. wojny z Rosją, mówiąc: "Zbyt wiele zrobiliśmy dla Ukrainy jako naród, jako państwo, również w wymiarze międzynarodowym, żeby dzisiaj słyszeć takie słowa" - powiedział. Poseł dodał, że nasi wschodni sąsiedzi powinni być wdzięczni Polsce za wsparcie, jakie okazywała im od pierwszych dni wojny. Powiedział, że gdyby nie wsparcie polskich obywateli i rządu, nie wiadomo, czy Kijów miałby możliwość skutecznej obrony przed rosyjską napaścią. - Wicepremier i minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz z PSL komentując wypowiedź Kułeby powiedział: "Nie do przyjęcia jest takie traktowanie sprawy Wołynia. Bez ekshumacji, bez upamiętnienia naszych ofiar, nie ma mowy o dobrej przyszłości - powiedział wicepremier w Polskim Radiu. To nie jest sprawa historii. To jest sprawa zabliźnienia rany, która jest od wielu lat wciąż otwarta - podkreślił i dodał, że "bez jej zabliźnienia, nie będzie lepszej przyszłości. Myślałem, że wojna w Ukrainie i połączenie naszych wysiłków sprawią, że będzie dużo większa refleksja. Te słowa z Olsztyna są bardzo bolesne dla wielu w Polsce i niesprawiedliwie. Bez zakończenia tej sprawy, bez uszanowania, upamiętnienia, nie ma mowy też o wejściu Ukrainy do Unii Europejskiej" - przekazał też szef MON.
Poseł PiS Zbigniew Bogucki potępił też polskiego ministra spraw zagranicznych z Platformy Obywatelskiej Donalda Tuska - Radosława Sikorskiego za brak protestu wobec słów swojego ukraińskiego odpowiednika. Ocenił, że to właśnie on powinien być przedstawicielem rządu, który zwróciłby się do Ukrainy z odpowiednim apelem. - Poseł zwracając się do wicemarszałku Zgorzelskiego powiedział, że zgadza się z tym co on powiedział o wypowiedzi Kułeby, dodając, że się domagamy powinno wybrzmieć z ust ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, który tam siedział i nie powiedział ani jednego zdania. Nawet jeżeli nie zareagował wówczas, co jest też skandalem, to powinien zareagować w formie dyplomatycznej. - Moim zdaniem reakcja powinna być natychmiastowa, zwłaszcza że to nie był jeden minister, który tam przebywał, więc takiej odpowiedzi natychmiast powinniśmy się domagać - odpowiedział mu wicemarszałek.
Pytanie o brak reakcji Sikorskiego Bogucki zadał również senatorowi Koalicji Obywatelskiej Grzegorzowi Schetynie. Senator - giedryciowiec odpowiedział starą piosenką wszystkich rządów III RP, że należy "poczekać", na co poseł PiS zareagował błyskawicznie, mówiąc: "Tu nie ma na co czekać". Niemniej Schetyna wypowiedź Dmytro Kułeby ocenił jako "ogromnie szkodliwą". - To jest niesłychane, że minister spraw zagranicznych Ukrainy wypowiada się w formule publicznej w taki sposób i robi to w obecności ministra spraw zagranicznych kraju przyjaznego - przyznał, dodając, że słowa Kułeby były dla niego "szokiem" i wynikały z "nonszalancji".
Niestety polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, który słyszał wypowiedź Kułeby z odległości zaledwie dwóch metrów, w ogóle nie zareagował na słowa drwiące z polskiej martyrologii, nawet na jego słowa o ukraińskich terytoriach w Polsce, które nigdy w swych dziejach nie należały do Ukrainy, której do 1991 roku w ogóle nigdy nie było. Dlatego poseł Polskiego Stronnictwa Ludowego, które współtworzy rząd Donalda Tuska, Marek Sawicki w Rozmowie o 7 w radiu RMF FM powiedział: "Powiem szczerze, mało mnie interesuje szef MSZ Ukrainy, bo to jest nacjonalista i już nie pierwszy raz wobec Polski wypowiadał takie słowa". Polityk nie kryje jednak, że jest zaskoczony zachowaniem szefa polskiej dyplomacji, mówiąc: "Natomiast martwi mnie kondycja ministra Sikorskiego, dlatego że będąc na tym Campusie, minister Sikorski nie zareagował, kiedy pan Kułeba zrównał zbrodnię wołyńską z akcją Wisła, kiedy domagał się, że tak powiem, rewizji granic de facto" - mówił dalej polityk PSL ("Skandaliczne słowa Kułeby. Sawicki: Martwi mnie kondycja Sikorskiego" Do Rzeczy 2.9.2024).
Później, zmuszony do tego, w wywiadzie dla PAP minister Sikorski wypowiedział się na temat na temat incydentu Kułeby na Campusie całkowicie w duchu Jerzego Giedroycia - Polaka i zarazem Polaka bez polskiej duszy: "Na przestrzeni kilkuset lat między sąsiadami rachunek krzywd nigdy nie jest "w jedną stronę". Mamy więc do wyboru: albo możemy zajmować się przeszłością, która jest ważna, naszym ofiarom należy się chrześcijański pochówek, ale niestety nie jesteśmy w stanie przywrócić ich do życia. Albo możemy skoncentrować się na budowaniu wspólnej przyszłości, tak, aby demony nie odzywały się w naszych społeczeństwach i aby wspólny wróg nam już w przyszłości nie zagroził. Ja wolę to drugie podejście".
Krytykowany nadal z wszystkich stron za swe milczenie na Campusie Radosław Sikorski zareagował wreszcie na słowa Dmytra Kułeby. - "Lepiej, żeby Ukraina załatwiła tę sprawę jak najszybciej" - powiedział szef MSZ Radosław Sikorski, odnosząc się w rozmowie z TVP World do sprawy blokowanych przez ukraińskie władze ekshumacji ofiar rzezi wołyńskiej ("Rzeczpospolita" 3.9.2024).
Poseł Konfederacji Witold Tumanowicz powiedział, że mimo iż skandaliczne słowa Kułeby padły na terytorium Polski, także prezydent Andrzej Duda nie zareagował wystarczająco ostro. (Do Rzeczy 1.9.2024). Trzeba wreszcie zakończyć tę pedagogikę wstydu. Jeśli będziemy sobie dawać tak dmuchać w kaszę, to nikt na arenie międzynarodowej nie będzie nas szanował - mówi Tumanowicz. Komentując z kolei w Polsat News słowa szefa MSZ Ukrainy, poseł Witold Tumanowicz zwrócił uwagę, że zasadniczo polscy politycy unikają mówienia o Wołyniu z obaw, co powiedzą o nich na Zachodzie czy na Ukrainie. - Problem polega na tym, że cała klasa polityczna przez ostanie kilkadziesiąt lat to banda tchórzy i naiwniaków, którzy nie potrafią powiedzieć słów prawdy - ocenił parlamentarzysta. Potrzeba polityki asertywnej i zakończenia polityki wstydu. - Kwestia jest prosta. Mamy do czynienia z sytuacją, w której powinniśmy zacząć w końcu myśleć o naszej polityce asertywnie, w taki sposób, żeby w końcu sąsiedzi zaczęli naginać się do nas, a nie ciągle my do sąsiadów. - Sławomir Mentzen rozpoczął swoją kampanię prezydencką i powiedział, że jako prezydent będzie prowadził politykę asertywną tak, żeby zakończyć tę pedagogikę wstydu, która pokutuje u nas od dziesiątek lat - wskazał.
Niestety podobnie wygląda od 35 lat polityka uległości Polski wobec maleńkiej i bez żadnego znaczenia w Europie Litwy. Bez żadnego honoru kłaniamy się w pas politykom litewskim i spełniamy prawie wszystkie ich życzenia. I nie ma co tego ukrywać: nie jesteśmy szanowani, szczególnie na Ukrainie i Litwie - powiedział poseł Witold Tumanowicz. Ulegamy zawsze Litwinom, a odbywa się to kosztem polskich interesów narodowych i Polaków mieszkających zwarcie w Wilnie i na Wileńszczyźnie. Z jednej strony rząd polski wspiera Polaków na Litwie, a z drugiej przymruża oczy na ich jawne prześladowanie przez szowinistów litewskich dążących do ich lituanizacji i zatarcia wszelkich śladów polskości w Wilnie i na Wileńszczyźnie.
O braku szacunku dla nas i podzięki za to co bezinteresownie robimy także Litwie, często ze szkodą dla polskiej racji stanu i Polaków w Wilnie i na Wileńszczyźnie, dowiadujemy się z książki Macieja Mroza pt. "Wybrane aspekty relacji litewsko-polskich w latach 1991-2019 i ich wpływ na kondycję mniejszości polskiej w Republice Litewskiej. Raport" (Uniwersytet Warszawski 2020). Praca omawia relacje między Republiką Litewską i Rzecząpospolitą Polską w perspektywie ich wpływu na położenie mniejszości polskiej.
Jak pisze Adam Bobryk z Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistyczny w Siedlcach w recenzji tej książki pt. "Stosunki polsko-litewskie a mniejszość polska": W treści opracowania wyraźnie zaznaczone jest dążenie do całościowego ujęcia relacji polsko-litewskich, zawsze jednak ze wskazaniem na perspektywę położenia mniejszości polskiej oraz to, jak stosunki bilateralne wpływały na status Polaków w Republice Litewskiej. Autor trafnie wskazuje na rozbieżności między idealistycznymi założeniami a praktyką polityczną. Ukazuje zarówno zakres wpływu wzajemnych relacji na położenie mniejszości polskiej, jak też własną aktywność tego środowiska, która niezależnie od wsparcia ze strony swojej Macierzy osiągała cele, przyczyniające się do ograniczenia zagrożeń, zachowania stanu posiadania lub jego rozwoju. Stawiane wnioski dalekie są od poprawności politycznej... Na szczególną uwagę zasługują zwłaszcza myśli, które (przez hołdowanie doktrynie Giedroyciowskiej) nie są obecne w dyskursie dotyczącym wzajemnych relacji lub występują bardzo marginalnie... W polskiej publicystyce dominuje życzeniowe ocenianie relacji z Litwą jako strategicznych. Niejednokrotnie unika się dostrzegania stanu faktycznego i podejmowania nieprzychylnych działań czy nawet niewypełniania treścią zapisów Traktatu, gdyż sprzeczne jest to z przyjętą wizją. Autor trafnie wskazuje na źródło sprzeczności. Zwłaszcza odnosi on do strony litewskiej, iż jest pod wpływem narodowych resentymentów, odmiennej oceny przeszłości i obaw dotyczących Polski oraz Polaków w zakresie potencjalnej dominacji czy wywierania wpływu na politykę wewnętrzną dotyczącą polskiej mniejszości. To sprawia, że postrzeganie polskich działań niejednokrotnie interpretowane jest jako postawa "starszego brata". (W taki sposób Litwini interpretują najmniejszą nawet krytykę poczynań litewskich wobec Polaków na Litwie, próbując - często skutecznie "zamykać usta" stronie polskiej - M.K.)... Litwa w relacjach z Polską, skupia się na krytyce przeszłości i w ten sposób stara się budować przyszłość. Z kolei Polska, myśląc o przyszłości ukierunkowuje swoje wysiłki na utrwalenie elementów przeszłości.
Pomimo twardego trzymania się doktryny Giedroycia przez Warszawę od 1989 r., a więc prawie zawsze pójścia na rękę Litwinom, nawet kosztem żywotnych interesów Polski i Polaków na Litwie (np. wprost wściekła akcja rządu polskiego i ministra spraw zagranicznych Skubiszewskiego, aby Polacy na Wileńszczyźnie nie otrzymali autonomii narodowej, Polska nie tylko nie wstrzymała akcesji Litwy do NATO i Unii Europejskiej za łamanie praw narodowych Polaków na Litwie, ale ją gorąco popierała), Maciej Mróz wskazuje, że "rząd w Wilnie i elity intelektualne oraz polityczne kraju przez wiele lat niezmiennie postrzegały Warszawę raczej jako potencjalne źródło zagrożenia ich najżywotniejszych interesów niż partnera na płaszczyźnie politycznej czy też w wymiarze gospodarczym. Kreowanie takiego nastawienia znajdowało odzwierciedlenie w polityce wewnętrznej Republiki Litewskiej, a tym samym wpływało na stanowisko rządu wobec mniejszości narodowych, głównie Polaków na Wileńszczyźnie". W tendencję tę wpisuje się kwestia zakupu w 2006 r. przez polski Orlen rafinerii w Możejkach, powzięta przez środowisko polityczne prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jak wskazuje wielu ekspertów, kwota, którą zapłacono była znacznie zawyżona w stosunku do faktycznej wartości. Polska zrobiła to dla Litwy, bo jej zakup przez Polskę miał bowiem prowadzić do zablokowania ekspansji rosyjskich firm naftowych, a zatem zmniejszenia wpływów Rosjan na Litwie - największych wrogów niepodległej Litwy. Tymczasem Litwini uznali to za polską ekspansję i robili wszystko, aby utrudniać jej pracę (odcięcie przez władze litewskie najkrótszej linii kolejowej do Możejek przez Łotwę i naliczenie monopolistycznych opłat za dostarczanie produktów rafinerii drogą kolejową przez litewskie terytorium. Dopiero po wielu latach polskich starań i naciskach Unii Europejskiej, która uznała działania litewskie za niedopuszczalne z punktu widzenia standardów unijnych, praca rafinerii stała się normalną i dochodową. Polska rafineria PKN Orlen w Możejkach - Orlen Lietuva jest dzisiaj największym płatnikiem podatku dochodowego do litewskiego budżetu. Jednocześnie przez ten idiotyzm polityków litewskich cierpiała nie tylko normalna praca rafinerii, ale także działalność polska na Litwie. Np. w 2010 r. wygasła ważność ustawy o mniejszościach narodowych i brak jest nowej takiej ustawy po dziś dzień, co w sposób znaczący wyraża politykę wobec mniejszości, w tym Polaków. Politykę, którą akceptują władze polskie od 35 lat. Antypolskie rządy warszawskie nie chcą zaskarżyć Litwę w Komisji Europejskiej za brak ustawy o mniejszościach narodowych.
Jak pisze Adam Bobryk, pewną refleksję wywołują wnioski końcowe autora, na które należy zwrócić szczególną uwagę i je przytoczyć. W ciągu minionego trzydziestolecia "wykazywano nadmierną skłonność do myślenia o problematyce stosunków z Republiką Litewską w kategoriach doraźnych działań w miejsce długofalowej perspektywy". "Wpływ relacji polsko-litewskich w latach 1991-2019 na kondycję mniejszości polskiej na Litwie bywał znikomy lub żaden". "Przez kolejne dekady najbardziej charakterystycznymi cechami relacji polsko-litewskich były ich deklaratywność, znaczna częstotliwość spotkań na różnym szczeblu i trwała in praxi trudność w realizacji planowanych przedsięwzięć, poza współpracą wojskową i polityczną na arenie międzynarodowej (na tym prawie bezbronnej Litwie najwięcej zależy, bo chce aby w razie agresji rosyjskiej żołnierz polski walczył w jej obronie: nie na darmo mamy powiedzenie: Litwin chytry jak lis), która pomimo tego nie wpływała na zmianę nieprzyjaznego stanowiska rządu litewskiego wobec problemów polskiej mniejszości.
Ze względu na jego jakże ważną i trafną wymowę, pozwalam sobie na zamieszczenie tu artykułu red. Anny M. Piotrowskiej pt. "Dialog z Litwą? Renata Cytacka: To monolog wygłaszany do ściany", który ukazał się w "Do Rzeczy" z dnia 14 września 2018 r., który rzuca więcej światła na Giedroyciowską politykę wszystkich rządów III RP od 1989 r., która jest wyraźnie antypolską z ducha, sprzeczna z polskim interesem narodowym i de facto wspierająca niszczenie Polaków w Wilnie i na Wileńszczyźnie.
Autorka pisze:
Władze Rzeczypospolitej są rozgrywane przez Litwę i wpuszczane w maliny. Przykro mi to mówić, ale dyplomacja litewska stoi na o wiele wyższym poziomie niż polska - ocenia Reneta Cytacka, radna Wilna z ramienia Akcji Wyborczej Polaków na Litwie - Związku Chrześcijańskich Rodzin, przewodnicząca Forum Rodziców Szkół Polskich w rejonie solecznickim. - Wszyscy mówią o ociepleniu stosunków, a nam jakoś od tego nie cieplej - dodaje.
Minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz złożył wczoraj swoją pierwszą oficjalną wizytę na Litwie. Szef polskiej dyplomacji spotkał się z najwyższymi władzami Litwy - prezydent Dalią Grybauskaite, premierem Sauliusem Skvernelisem i ministrem spraw zagranicznych Linasem Linkevičiusem. Z informacji przekazanej przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych wynika, że istotnym elementem rozmów ze stroną litewską były sprawy bilateralne, współpraca polityczna, gospodarcza i kulturalna. Szef polskiego MSZ miał w czasie rozmów z przedstawicielami władz w Wilnie poruszyć także kwestię problemów polskiej mniejszości narodowej na Litwie. Czaputowicz przypomniał, że temat mniejszości był i wciąż pozostaje jednym z najważniejszych elementów dialogu między Polską a Litwą, wyraził także zadowolenie z powstania polsko-litewskiej grupy roboczej. - Przyjrzy się ona konkretnym rozwiązaniom, tak, aby uzasadnione problemy zgłaszane do nas przez mniejszość polską były rozwiązywane zgodnie ze standardami dotyczącymi mniejszości narodowych - stwierdził minister.
"Monolog wygłaszany do ściany"
Optymizmu szefa polskiej dyplomacji nie podziela jednak Polka mieszkająca w Wilnie. Renata Cytacka postanowiła odpowiedzieć na post zamieszczony na stronie polskiej ambasady na Litwie informujący o wizycie Czaputowicza w tym kraju. Zwróciła uwagę, że prawa polskiej mniejszości na Litwie są zagwarantowane Traktatem Polsko-Litewskim, którego zapisy są przez stronę litewską ignorowane albo nieprzestrzegane. Na wpis radnej Wilna z ramienia AWPL odpowiedział wice ambasador Grzegorz Poznański, który zdaje się nie rozumiejąc zarzutu, przytoczył fragment depeszy ze strony MSZ informujący, że minister mówił przecież o Polakach mieszkających na Litwie.
"Pozwolę sobie nie zgodzić się ze słowami ministra. Polska może i prowadzi dialog z Litwą, ale na pewno nie w sprawie mniejszości polskiej (no czasami wspomina). W tym przypadku jest to monolog wygłaszany do ,,ściany", na co niezbitym dowodem są efekty tego prawie trzydziestoletniego, zdaniem pana ministra "dialogu". Jeżeli byłby to dialog, to po trzydziestu latach musiałby przynieść choćby jakiś mikroskopijny efekt, a nie ciągłą regresję naszych praw. Jedynym efektem tego "dialogu", czyli, ujmijmy to zgodnie z faktami, nic nie robienia ze strony władz RP, jest darowaniem czasu władzom Litwy, aby mogły spokojnie podejmować działania wynaradawiające Polaków, czasu który władze Litwy wykorzystują co do sekundy" - podkreśliła Cytacka.
Złota jesień będzie trwać?
Ten wpis wileńskiej radnej również nie pozostał bez odpowiedzi. "Zdaniem politologów, złota jesień będzie trwać, jeśli Litwa rozwiąże problemy polskiej mniejszości... ROZMAWIAŁ o tym w Wilnie również MINISTER SZ RP. NAWOŁYWAŁ do zezwolenia na zapis polskich nazwisk w oryginale, a na terytoriach zwarcie zamieszkałych przez Polaków na zapis miejscowości po polsku" - napisał Poznański cytując kolejny artykuł i załączając do niego link. (Zgodę na zapis polskich nazwisk w oryginale wydano dopiero w 2022 r., a więc po ponad 30 latach walki o to - M.K.).
"Wy rozmawiacie, a władze Litwy ciężko i intensywnie pracują, aby nas zniszczyć" - odparła Cytacka i podkreśliła, że po stronie polskiej efektów nie ma, zaś u władz Litwy są niezaprzeczalne fakty. "Polskiego jest coraz mniej w polskiej szkole, jak tak będziecie, "rozmawiać" to za chwilę jedynie język polski będzie po polsku. Szkolnictwo - to jest problem nr 1! Dlaczego na pierwszym miejscu stawiacie nazwiska? To jest n-ty z kolei postulat. To jest zwykła pułapka zastawiona przez władze RL, a RP brnie w nią ślepo" - napisała przewodnicząca Forum Rodziców Szkół Polskich w rejonie solecznickim.
W jednym z komentarzy Cytacka podsumowała wizyty polskich dyplomatów w czasie ostatnich trzydziestu lat: "[...] wszystkie rządy "poruszały" te tematy i były one dla nich priorytetem. Problem w tym, że od samego "poruszania" nic się nie zmieniło" i nic się nie zmieni, dopóki koś nie zacznie ciężko pracować. Natomiast nasz prawny stan posiadania ciągle uszczupla się, a szczególnie w zakresie szkolnictwa polskiego na Litwie.
"Dyplomacja litewska stoi na o wiele wyższym poziomie niż polska"
W komentarzu udzielonym portalowi DoRzeczy.pl Renata Cytacka podkreśliła, że jest więcej dowodów potwierdzających to, że polskie władze są przez Litwę rozgrywane i "wpuszczane w maliny". - Przykro mi to mówić, ale dyplomacja litewska stoi na o wiele wyższym poziomie niż polska - przyznaje.
Radna tłumaczy nam na czym polega "rozgrywanie" polskich władz przez stronę litewską w kwestii polskich nazwisk - W chwili obecnej każdy kto chce polskie nazwisko może je - z pomocą Europejskiej Fundacji Praw Człowieka - mieć. Fundacja ma na swoim koncie już wiele wygranych spraw. Wprowadzenie oryginalnej pisowni nazwisk jest już praktycznie przesądzone. I to nie ze względu na Polaków, tylko z uwagi na problemy Litwinek i ich dzieci za granicą oraz wygrywane przez obywateli sprawy sądowe - wskazuje.
"Sprzedać to Polsce jako ustępstwo"
W ocenie Renaty Cytackiej, "teraz gra idzie o to, aby przy okazji "sprzedać" to Polsce jako ogromne ustępstwo". - Może przyjmą ustawę już, a może podpompują tego "słonia" jeszcze trochę, aby ustępstwo wyglądało na jeszcze większe - powiedziała. Radna podkreśliła, że władze Litwy wykorzystują do swojej propagandy wszystkich. Wymieniła tu w sposób szczególny portal i radio Znad Wilii, o którym - jak wskazała - już nawet poseł Robert Winnicki mówił, że to tuba propagandowa władz litewskich w języku polskim.
- Właśnie w tym radiu cały czas powtarzają, że najważniejszym problemem jest zapis nazwiska po polsku, kiedy wiadomo, że najważniejsze jest wprowadzenie języka polskiego jako równoprawnego, urzędowego, w rejonach Litwy zamieszkiwanych zwarcie przez Polaków i oświata polska, taka prawdziwa, jak w Czechach, nie taka tylko z nazwy - oświadczyła nasza rozmówczyni.
- Wszyscy mówią o ociepleniu stosunków, a nam jakoś od tego nie cieplej - skwitowała Renata Cytacka".
.......
Jak już pisałem, prawda jest taka, że ocieplenia w stosunkach polsko-litewskich nie będzie nawet wtedy, jak Litwinom uda się ostatecznie zniszczyć Polaków w Wilnie i na Wileńszczyźnie z pomocą "patriotycznych" rządów polskich, tak jak to uczynili z Polakami na Litwie Kowieńskiej. Bo Litwini, a szczególnie wszyscy ich politycy to ludzie przeżarci do szpiku kości polakożerstwem. Jak już nie będzie problemu z Polakami w Wilnie i na Wileńszczyźnie to wciąż w swoim antypolskim arsenale mają wiele innych spraw, które będą z niego wyciągać, aby podtrzymać antypolskiego ducha w narodzie litewskim. Chociażby sprawa Suwalszczyzny, którą Litwa chciałaby oderwać od Polski, przeprosin Polski za rzekomą naszą "okupację" Wielkiego Księstwa Litewskiego i w latach 1919-39 Wilna, bez potępienia Józefa Piłsudskiego i gen. Lucjana Żeligowskiego, działalności Armii Krajowej w Wilnie i na Wileńszczyźnie, depolonizacji historii Wilna i Litwy, kultu Matki Boskiej Ostrobramskiej i św. Kazimierza w Polsce (powyrzucać ich obrazy z kościołów w Polsce, co sugerował Landsbersgis), bez zaakceptowania przez Polskę litewskiej wersji historii stosunków polsko-litewskich czy oczyszczonego z polonizmów "Pana Tadeusza" Adama Mickiewicza (o czym pisze Mieczysław Jackiewicz w "Literatura polska na Litwie XVI-XX wieku" [Olsztyn 1993]: litewski tłumacz "Pana Tadeusza" Birżiska samowolnie "usunął wszystkie wyrazy i zwroty, w których figurują słowa "Polska", "polski" lub inne kojarzące się z Polską") itd., itd.
Przez Litwinów, głównie polityków litewskich stosunki polsko-litewskie są skazane na wiekuistą wrogość.
© Marian KałuskiWersja do druku