Dodano: 21.06.15 - 11:34 | Dział: Opowiadania

Boska interwencja


Dojrzewa we mnie pieśń
Pieśń o oczach sieroty pałających głodem
Pieśń o winie i wstydzie wartych tyle,
co kromka wczorajszego chleba.
Dojrzewa we mnie krzyk
Przez i naprzeciw krzywdzie
Wzbiera i chwyta za gardło
Na chwiejnym szafocie dziejów.


Nic nie zapowiadało deszczu tego dnia. A jednak, gdy młoda kobieta, trzymając za rękę chłopca, zbliżała się powoli do Komarówki Podlaskiej, jakiś niepokój zerwał się wraz z wiatrem w gałęziach przydrożnych drzew, zaplatał długą spódnicę wokół jej kostek, jakby chciał utrudnić dalszy marsz. Na domiar złego Dawid, bo tak miał na imię chłopiec, zaparł się w pewnym momencie i wyglądało na to, że z jakiegoś, jemu znanego powodu nie pójdzie dalej. Sara, jego matka, dobrze wiedziała, że na niewiele zda się perswazja. Chłopiec był upośledzony i choć zazwyczaj beztrosko się uśmiechał, tym razem jego wielkie, niebieskie oczy zdradzały objawy niepokoju.
– Dawid – matka przyklÄ™kÅ‚a przed nim, próbujÄ…c nawiÄ…zać kontakt wzrokowy – wiesz, że musimy tam pójść, ksiÄ…dz w Komarówce to dobry czÅ‚owiek, może nam pomóc.
Malec pozostał jednak niewzruszony. Kobieta spojrzała bezradnie na drogę, którą przyszli. Bezpieczny las został już daleko za nimi. Teraz pozostawali na otwartej przestrzeni, co nie wróżyło dobrze w sytuacji napotkania żandarmów. Papiery, które kupiła w Radzyniu, to jedno, a jej czarne, kręcone włosy i głęboko piwne oczy, to zupełnie co innego. Jeśli Niemcy nie uwierzą dokumentom, grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo. Sprawy zaszły jednak zbyt daleko. Ostatnie pogromy w okolicznych wioskach skłoniły ją i wiele innych kobiet do szukania pomocy przy zdobyciu fałszywych aktów urodzenia i chrztu.
Z głębokim westchnieniem złapała jedenastoletniego syna na ręce i ruszyła w stronę wioski, do której pozostało jeszcze około dwóch kilometrów. Zbliżał się wieczór i według relacji miejscowych kobiet, żandarmi pili o tej porze na komarowskim ryneczku, nie traciła więc nadziei, że uda jej się dotrzeć do wioski bezpiecznie.
Tymczasem chłopiec zdawał się ważyć tyle, co metr ziemniaków. Z trudem łapała powietrze, poruszając się niezgrabnie w kierunku widocznych już zabudowań.
Polscy gospodarze byli dobrze nastawieni do jej narodu. Jeden z nich był ostatecznie ojcem Dawida. Niebieskie oczy chłopca były jeszcze niedawno powodem wstydu dla niej i jej rodziny. Nie brakowało głosów, że chłopiec jest niedorozwinięty, bo Żydówka związała się z gojem. Teraz intensywnie błękitne oczy chłopca mogły stać się ich przepustką do nowego życia. Żeby tylko ksiądz się zgodził.
Przymglone słońce opadało właśnie nad lasem za ich plecami, gdy Sara przypomniała sobie, że ostrzegano ją, by nie wchodziła do wsi główną drogą od strony Międzyrzeca, tylko zboczyła na południe i szła wzdłuż cmentarza prosto do kościoła. Jednak zamieszanie z dzieckiem spowodowało, że zapomniała o tym zupełnie. Dotarło to do niej, dopiero gdy zobaczyła, że z oddalonego o dwieście metrów zakrętu wyjeżdża właśnie na rowerze niemiecki żandarm. Panika w takim momencie mogła tylko pogorszyć sytuację. Złapała chłopca mocniej pod nogi i szła dalej, czując, że Dawid wbija jej się kurczowo w szyję, jakby chciał się schować w jej matczynych ramionach.
Z nieba zaczęły spadać delikatne krople deszczu. Zmęczenie i strach skumulowały się teraz w nogach drobnej kobiety, starała się patrzeć na drogę i iść naturalnie, ale mimo to jej stopy zaczęły coraz częściej zaczepiać o nierówności gruntu.
Żandarm był już niedaleko, ze złowieszczym zgrzytem naciskał pedały roweru, próbując niezbornie utrzymać kierunek jazdy.
Pewnie jest pijany – pomyÅ›laÅ‚a kobieta, z ogromnym trudem powstrzymujÄ…c siÄ™, by nie zacząć biec. Wtedy wÅ‚aÅ›nie stÄ…pnęła nieostrożnie na mokry od deszczu kamieÅ„ i runęła do przodu, wypuszczajÄ…c na proste nogi trzymanego na rÄ™kach Dawida.
Gdy się podnosiła, nie słyszała już zgrzytu mechanizmu łańcuchowego roweru, za to świat przyśpieszył nagle, poganiany szumem deszczu i smagającym drzewa wiatrem. Dawid krzyczał, a niemiecki żandarm zdejmował niezgrabnie z ramienia karabin, szarpiąc się z zamkiem, by przeładować.
– Uciekaj!!! – krzyknęła Sara i wyszarpujÄ…c palcami grudy mokrej, ubitej drogi, poderwaÅ‚a siÄ™ z klÄ™czek i ruszyÅ‚a biegiem w stronÄ™ oddalonych o okoÅ‚o sto metrów zabudowaÅ„. Z tyÅ‚u dotarÅ‚y do niej przekleÅ„stwa wykrzykiwane po niemiecku, w jej gÅ‚owie pulsowaÅ‚y przerażeniem rytmiczne uderzenia fal gorÄ…ca.
– Halt! – usÅ‚yszaÅ‚a jeszcze, gdy z ulgÄ… dostrzegÅ‚a, że chÅ‚opiec wpadÅ‚ za drewnianÄ… stodoÅ‚Ä™ i odwróciÅ‚ siÄ™, jakby czekaÅ‚ na matkÄ™. ChciaÅ‚a znów krzyknąć – uciekaj! – ale karabinowa kula trafiÅ‚a jÄ… w gÅ‚owÄ™, rzucajÄ…c jej bezwÅ‚adnym ciaÅ‚em do przodu. W uÅ‚amek sekundy potem huk odbiÅ‚ siÄ™ od Å›cian wiejskich zabudowaÅ„. Å»andarm przewróciÅ‚ siÄ™, próbujÄ…c przeÅ‚adować broÅ„ po raz drugi. ChÅ‚opiec zamilkÅ‚, wpatrzony w okrwawionÄ… gÅ‚owÄ™ matki, której zabrakÅ‚o do stodoÅ‚y zaledwie dwa metry. Ludzie we wsi uczynili znak krzyża, bo czy to ważne, kto ginie od kuli – chrzeÅ›cijanin czy żyd? A koÅ›cielny Franciszek, przekrÄ™cajÄ…c wÅ‚aÅ›nie wielki klucz w drzwiach wiodÄ…cych do zakrystii, zatrzymaÅ‚ ruch rÄ™ki w poÅ‚owie. WystrzaÅ‚ na terenie wsi zwykle oznaczaÅ‚ jedno: nowa robota dla grabarza. On sam nie zobaczy ani grosza za udziaÅ‚ w pochówku. W jakich strasznych czasach przyszÅ‚o teraz czÅ‚owiekowi żyć.

Rankiem na drodze wiodącej przez wieś i w przydrożnych rowach walały się porozrzucane ubrania, dziecinne zabawki i książki wertowane niespokojnym wiatrem. Otwarte walizki świeciły w większości pustkami. Tylko uczone żydowskie księgi nie znalazły jak dotąd nowych właścicieli. Dzwony miejscowego kościółka kończyły właśnie oznajmiać jutrznię, gdy kościelny Franciszek nerwowo przyspieszonym krokiem zbliżał się do budynku plebanii. Chciał jak najszybciej oznajmić proboszczowi, co, a właściwie kogo znalazł rano w stercie ubrań pod wejściem do zakrystii. Wpadł do budynku wzburzony i od razu skierował się do sypialni księdza.
– Dobrodziej wstali? – w biegu rzuciÅ‚ do gosposi, która wÅ‚aÅ›nie szykowaÅ‚a w kuchni Å›niadanie.
– Modli sie, a wy co tak rano? – gosposia nie zdążyÅ‚a jednak zaprotestować, bo Franciszek już kÅ‚adÅ‚ rÄ™kÄ™ na klamce proboszczowego pokoju.
– Księże proboszczu, nieszczęście siÄ™ staÅ‚o! – usÅ‚yszaÅ‚a tylko, zanim drzwi zatrzasnęły siÄ™ za koÅ›cielnym. PodbiegÅ‚a wiÄ™c i przyÅ‚ożyÅ‚a ucho do dziurki od klucza, wyÅ‚awiajÄ…c tylko pojedyncze sÅ‚owa, że niby „dziecko” i „co my teraz zrobimy?”. W porÄ™ jednak odsunęła gÅ‚owÄ™, udajÄ…c, że czyÅ›ci sztućce, bo drzwi nagle rozwarÅ‚y siÄ™ i niekompletnie ubrany pleban, jak wstaÅ‚ z klÄ™czek, tak ruszyÅ‚ w stronÄ™ wyjÅ›cia, ciÄ…gnÄ…c za sobÄ… o krok zasapanego koÅ›cielnego. PeÅ‚ne żalu – Ale Å›niodanie, ksiÄ™ze proboscu? – gosposia wymówiÅ‚a już do zatrzaÅ›niÄ™tych z hukiem drzwi.
Pierwsze promienie wstającego słońca ścieliły już przed nimi smugi długich cieni, nie dając im jednak szansy na dogonienie któregoś, choć gnali na złamanie karku w kierunku oddalonego o dziesięć minut marszu murowanego kościoła. Pleban rzucał pełne niepokoju spojrzenia na usianą niemymi świadkami ucieczki Żydów drogę.
Musieli siÄ™ naprawdÄ™ spieszyć – pomyÅ›laÅ‚. – Nawet modlitewne ksiÄ™gi porzucone.
Dotarli do kościoła szybciej niż zwykle, nie zamieniając ze sobą ani słowa. Zziajani dopadli do drzwi zakrystii, kościelny wyszarpał wielkie klucze z kieszeni spodni i otworzył niezgrabnymi ruchami zamek. Chłód otoczył ich wraz z kojącym zapachem kadzidła i starego drewna. Franciszek szybko zapalił lampę naftową i wtedy w jej migocącym świetle mężczyźni dostrzegli drobną postać skuloną na schodach wiodących do tabernakulum. Podeszli bliżej i zobaczyli klęczące tyłem dziecko zwrócone twarzą w stronę ołtarza.
– MówiÅ‚eÅ›, że żydowskie? – zdziwiÅ‚ siÄ™ ksiÄ…dz, Å›ciszajÄ…c gÅ‚os, by nie wystraszyć malca.
– Bo nic nie rozumie, com mówiÅ‚, dobrodzieju, ale teraz, to już sam nie wiem – gÅ‚os koÅ›cielnego przybraÅ‚ pÅ‚aczliwy ton. Wtedy dziecko odwróciÅ‚o siÄ™. ByÅ‚ to chÅ‚opiec w wieku okoÅ‚o dziesiÄ™ciu lat.
Miał czarne, skołtunione włosy opadające na ramiona, a spojrzenie miał takie i uśmiech, że ciepło rozlało się w kapłańskiej piersi.
– Jak masz na imiÄ™, chÅ‚opcze? – zapytaÅ‚ ksiÄ…dz, podchodzÄ…c bliżej i wyciÄ…gajÄ…c obie rÄ™ce.
Dziecko podniosło się z klęczek i stanęło przed mężczyznami, dalej spokojnie się uśmiechając. Patrzyło na nich w górę tymi wielkimi, szklącymi się w świetle lampy oczami, a im większy lęk ogarniał skuloną postać kościelnego, tym większy pokój ogarniał serce księdza.
– Nie bój siÄ™, nic ciÄ™ tu zÅ‚ego nie spotka – Å‚agodnie powiedziaÅ‚ proboszcz, ukradkiem przeÅ‚ykajÄ…c Å‚zy, a chÅ‚opiec poÅ‚ożyÅ‚ swoje drobne dÅ‚onie na kapÅ‚aÅ„skich rÄ™kach i wtuliÅ‚ siÄ™ w sutannÄ™, jak w sukienkÄ™ matczynÄ….
– Boże drogi – biadoliÅ‚ z tyÅ‚u Franciszek – co my teraz poczniemy?
– Jutro akt chrztu napiszemy – ksiÄ…dz gÅ‚askaÅ‚ delikatnie gÅ‚owÄ™ malca. – WÅ‚osy przemalujemy i na plebanii zainstalujemy jako wnuczka naszej Marciniaczki, rozumiecie, Franciszku? – ostatnie sÅ‚owa wybrzmiaÅ‚y już bardziej stanowczym gÅ‚osem.
– Mój Boże, mój Boże – Å‚amaÅ‚ siÄ™ gÅ‚os koÅ›cielnego. – A jak Niemcy przyjdÄ… i coÅ› po żydowsku powie?
– Nie powie, prawda? – proboszcz uklÄ™knÄ…Å‚, trzymajÄ…c chÅ‚opca za ramiona.
– Pewnie to tych Å»ydów, co uciekali w nocy przez wieÅ›, jÄ™ki sÅ‚yszaÅ‚em i pÅ‚acz dzieci – koÅ›cielny przeżegnaÅ‚ siÄ™ wolnÄ… rÄ™kÄ…. – Co, dobrodziej zamierza trzymać go tu?
– Przecież to dziecko, Franciszku – kapÅ‚an obróciÅ‚ siÄ™ z wyrzutem w stronÄ™ przerażonego koÅ›cielnego i chwilÄ™ patrzyÅ‚ mu w oczy. – Leć, a żywo, przynieÅ› tu mleko i sera, pewnie gÅ‚odny jest. A gdy usÅ‚yszaÅ‚, że jÄ™czÄ…cy koÅ›cielny kieruje siÄ™ w stronÄ™ drzwi, dorzuciÅ‚ jeszcze stanowczo:
– Tylko do tajemnicy zobowiÄ…zujÄ™ ciÄ™, pamiÄ™taj – tu kapÅ‚an podniósÅ‚ dwa palce, a Franciszek przeżegnaÅ‚ siÄ™ jeszcze raz i zniknÄ…Å‚ w drzwiach.
*****
Na porannej mszy ksiądz mówił kazanie do wiernych zgromadzonych w małym kościółku. Mówił o nawróceniu Marii Magdaleny i o pogance, która błagała Jezusa, aby ulitował się nad jej dzieckiem. W pierwszej ławce siedział Stanisław Bronikowicz, kiedyś wielki gospodarz, dziś cień człowieka. Płaszcz wprawdzie z pięknej wełny przywoływał na myśl czasy przedwojennej świetności gospodarza, ale teraz synowie musieli go do kościoła prowadzić pod ręce. Ludzie mówili, że choruje na gościec, choć ksiądz dobrze wiedział, że to krzywda ludzka tych, których jako parobków maltretował, do samej ziemi go przygniotła i radość życia odebrała.
Za to proboszcz, można by rzec, promieniał. Sąsiedztwo zakrystii, gdzie ukrył chłopca o jasnym spojrzeniu taką mu dawała przedziwną radość, że sam się sobie dziwił, wystawiając na koniec mszy Najświętszy Sakrament, by Chrystus mógł zgromadzonych kapłańskimi rękami pobłogosławić. I właśnie wtedy, gdy podnosił do góry monstrancję, drzwi świątyni otwarły się ze zgrzytem i okute żelazem oficerki stuknęły o kościelną posadzkę. Wszyscy zgromadzeni z klęczek odwrócili się do tyłu, a w spokój świętego przybytku wdarło się przerażenie. Kościelny, stojący przy drzwiach zakrystii, zbladł i zaczął pocierać nerwowo piersi. Twarz miał przy tym wykrzywioną bólem. Pięciu uzbrojonych w karabiny hitlerowców maszerowało za oficerem w stronę ołtarza.
– Raus, wszyscy wychodzić! – krzyknÄ…Å‚ oficer Å‚amanÄ… polszczyznÄ…, a ludzie ruszyli na bok w Å‚awkach i zaczÄ™li wydostawać siÄ™ bocznymi nawami w stronÄ™ otwartych drzwi koÅ›cielnych. W miarÄ™, jak oddziaÅ‚ zbliżaÅ‚ siÄ™ do ksiÄ™dza, koÅ›ciół pustoszaÅ‚, wreszcie po chwili we wnÄ™trzu pozostaÅ‚ tylko ksiÄ…dz, żoÅ‚nierze i koÅ›cielny osuwajÄ…cy siÄ™ bez siÅ‚ przy drzwiach zakrystii. Gdy oddziaÅ‚ dotarÅ‚ do schodów przed oÅ‚tarzem, Franciszek upadÅ‚ przy drzwiach i dyszaÅ‚ ciężko, trzymajÄ…c siÄ™ za piersi. Proboszcz postawiÅ‚ monstrancjÄ™ na oÅ‚tarzu i ruszyÅ‚ w kierunku charczÄ…cego już koÅ›cielnego.
– A temu co?! – ryknÄ…Å‚ znów niemiecki oficer.
Kapłan nie czuł strachu. Przedziwnie w tych dramatycznych okolicznościach umysł miał jasny, język lekki.
– Pocken, Herr Offizier! – zdecydowanym gÅ‚osem oznajmiÅ‚ proboszcz, choć do koÅ„ca nie rozumiaÅ‚, skÄ…d mu to przyszÅ‚o do gÅ‚owy.
Jakby na komendę na twarzy Franciszka pojawiły się czarne plamy, a skóra rąk zszarzała i pokryła się strupami. Gdy żołnierze dotarli pod drzwi, za którymi ukrywał się chłopiec, aż cofnęli się z lękiem. Jeden z nich skierował karabin w stronę leżącego mężczyzny, ale ksiądz stanął na linii pomiędzy nimi.
– Er stirbt! – krzyknÄ…Å‚ kapÅ‚an i pochyliÅ‚ siÄ™ nad cierpiÄ…cym, szepczÄ…c modlitwÄ™ do MichaÅ‚a ArchanioÅ‚a. Za plecami proboszcza trwaÅ‚ niemy dramat. Oficer zastanawiaÅ‚ siÄ™, czy zabić obu, czy chronić siÄ™ przed zarażeniem. KsiÄ…dz zacisnÄ…Å‚ mocno powieki i zÅ‚apaÅ‚ krzyż na piersi, wzywajÄ…c pomocy Ducha ÅšwiÄ™tego. Wtedy energiczny Å‚omot okutych, żoÅ‚nierskich butów oznajmiÅ‚ mu, że hitlerowcy wycofujÄ… siÄ™ z koÅ›cioÅ‚a. Proboszcz otworzyÅ‚ oczy i nie zastanawiajÄ…c siÄ™, czy to ospa rzeczywiÅ›cie, podniósÅ‚ gÅ‚owÄ™ chorego i rozpiÄ…Å‚ mu koszulÄ™, by uÅ‚atwić oddychanie. Nagle, nie wiadomo skÄ…d, stanÄ…Å‚ obok nich ukryty w zakrystii chÅ‚opiec, uÅ›miechniÄ™ty tak samo jak wtedy, gdy znaleźli go rano obok koÅ›cioÅ‚a. Proboszcz wzdrygnÄ…Å‚ siÄ™, machajÄ…c rÄ™kÄ…, by siÄ™ schowaÅ‚ z powrotem, przecież tak niedawno Niemcy opuÅ›cili koÅ›ciół, mogÄ… tu wrócić. Ale dziecko staÅ‚o dalej, jakby nie rozumiejÄ…c. Oddech koÅ›cielnego stawaÅ‚ siÄ™ pÅ‚ytszy, rÄ™ce bezwÅ‚adnie opadÅ‚y na boki.
– Franciszku, mój kochany Franciszku – mówiÅ‚ do niego ksiÄ…dz, potrzÄ…sajÄ…c delikatnie ramionami, jakby chciaÅ‚ nakÅ‚onić go do oddychania. – Trzymaj siÄ™, zaraz przyjdzie pomoc. Lecz ciaÅ‚o koÅ›cielnego stawaÅ‚o siÄ™ coraz bardziej bezwÅ‚adne, gÅ‚owa opadÅ‚a na kolana ksiÄ™dza, niepodtrzymywana już przez wiotczejÄ…ce mięśnie.
Wtedy chłopiec uklęknął i złożył ręce do modlitwy. Proboszcz zauważył to dopiero po sekundzie, bo tu przecież człowiek umiera, co robić? Biec do plebanii czy po święte oleje. Podniósł głowę i zobaczył, że w świetle wstającego dnia oczy dziecka są intensywnie niebieskie. Podążył za jego wzrokiem, odchylając do tyłu głowę, i dostrzegł, że wpadające przez otwarte kościelne drzwi słoneczne promienie ozłociły cały ołtarz i stojącą na nim monstrancję. Szczególnie środek monstrancji jarzył się jakby żywym ogniem, tak mocnym, że kapłan zasłonił dłonią oczy. Coś poruszyło się pod rękami księdza. Spojrzał szybko w dół i dostrzegł zdumiony, że kościelny ma szeroko otwarte oczy. Ze skóry Franciszka zniknęły plamy, oddychał spokojnie i miarowo. A chłopiec uśmiechał się i słońce świeciło coraz piękniej. Franciszek poruszył rękami i zaczął ocierać krople, które kapały z oczu proboszcza prosto na jego twarz.
– Dobrodziej – wyszeptaÅ‚ – co siÄ™ staÅ‚o? Czemu ksiÄ…dz pÅ‚acze?
Gdy ludzie, wystraszeni wtargnięciem hitlerowców zaczęli zaglądać do kościoła, chłopca już nie było przy płaczącym kapłanie i oszołomionym kościelnym. Nie znaleźli go także potem, gdy proboszcz schował Jezusa do tabernakulum, a dziwnie cichy Franciszek doszedł już częściowo do siebie. Mężczyźni złapali kościelnego pod ręce i poprowadzili do furmanki, która zaraz ruszyła ku plebanii. Ksiądz postanowił przejść się, by osuszyć ślady łez i przemyśleć to, czego był świadkiem. Po niedługim czasie dotarł na miejsce, zastając gromadę ludzi szepczących coś do siebie. Ominął wszelkie próby wypytywania o szczegóły niecodziennego zdarzenia i wszedł do środka. Od progu zauważył dziwną minę gosposi.
– Jak tam nasz Franciszek? – zapytaÅ‚, zatrzymujÄ…c siÄ™ przed drzwiami izby goÅ›cinnej.
– Wselki duch, ksiÄ™ze proboscu – przeżegnaÅ‚a siÄ™ Marciniaczka i zaczęła mocniej trzeć Å›cierkÄ… o talerz.
– Co, gorzej z nim? – zaniepokoiÅ‚ siÄ™ kapÅ‚an i skierowaÅ‚ siÄ™ w stronÄ™ goÅ›cinnego pokoju.
– GodoÅ‚, dziÄ™kuje wom, Marcinowa z caÅ‚ygo serca – zdziwienie gospodyni przypominaÅ‚o podniecony lÄ™k starej panny po usÅ‚yszeniu komplementu.
Na te słowa proboszcz otworzył drzwi i zajrzał do środka, ale widząc kościelnego leżącego na łóżku z przytomnie otwartymi oczami, zaraz się uspokoił, a wchodząc, rzucił gospodyni karcące spojrzenie. Owszem, Franciszek był krnąbrnym i interesownym współpracownikiem. Stary kawaler po pięćdziesiątce, to i do kieliszka lubił czasem zajrzeć. Lękliwy przy tym, niepewny, często nieprzyjemny dla parafian. Ale proboszcz ciągle wierzył, że w głębi duszy to dobry człowiek. I dlatego innego kościelnego nie szukał, tylko za Franciszka codziennie domawiał dodatkową cząstkę różańca.
– Jak siÄ™ czujesz? – zapytaÅ‚, podchodzÄ…c do łóżka.
– Dobrodziej tam stanÄ…Å‚ miÄ™dzy mnÄ… a karabinem, widziaÅ‚em ja – wyszeptaÅ‚ mężczyzna i podniósÅ‚ siÄ™ z trudem na Å‚okcie.
Ksiądz nie wiedział, co odpowiedzieć. Teraz dopiero uświadomił sobie, że mógł tam zginąć. Cud uzdrowienia, którego był świadkiem, przyćmił widocznie wszystkie lęki towarzyszące temu niezwykłemu wydarzeniu. A jeszcze mówienie po niemiecku? Tego nie mógł w żaden sposób wytłumaczyć, zwłaszcza że odczuwał wstręt do tego barbarzyńskiego języka. Chyba tylko interwencja Ducha Świętego.
– Bo ja teraz wiem, księże proboszczu – ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej Franciszek, a oczy miaÅ‚ peÅ‚ne Å‚agodnoÅ›ci pomieszanej z żalem. – Tyle razy obok tabernakulum przechodziÅ‚em, nie klÄ™kajÄ…c przed Panem, tyle razy komuniÄ™ przyjmowaÅ‚em z musu, a ksiÄ™dza kÅ‚amaÅ‚em, żem po spowiedzi w Radzyniu, pieniÄ…dze ze skÅ‚adki kradÅ‚em... – Tu mężczyzna rozpÅ‚akaÅ‚ siÄ™ i chwyciÅ‚ dÅ‚oÅ„ ksiÄ™dza, gotowy jÄ… caÅ‚ować. – Niech mi Bóg wybaczy i dobrodziej, spowiedzi mi teraz trzeba prawdziwej – mówiÅ‚ przez Å‚zy, ale ksiÄ…dz rÄ™kÄ™ od ust mu wyrwaÅ‚. PrzytuliÅ‚ mężczyznÄ™ do piersi.
– WÅ‚aÅ›nie ty swojÄ… spowiedź odbyÅ‚eÅ› – Å‚agodnym gÅ‚osem odrzekÅ‚ na to kapÅ‚an – a bÅ‚ogosÅ‚awić ciebie moimi rÄ™kami nie muszÄ™, skoro ciÄ™ sam Pan pobÅ‚ogosÅ‚awiÅ‚, życie darujÄ…c.
Trzymał tak proboszcz nieszczęsnego człowieka w ramionach, wiedząc, że ten nad swym losem płakać musi. Poklepywał go uspokajająco po ramieniu i docierało do niego powoli, że to już nie jest ten sam kościelny Franciszek. Tamten umarł pod drzwiami zakrystii.
– CzuÅ‚em, że Bóg mojÄ… duszÄ™ do rÄ™ki bierze, leczy i do ciaÅ‚a zwraca, bym mógÅ‚ Jemu lepiej sÅ‚użyć – dodaÅ‚ po chwili mężczyzna, odchylajÄ…c gÅ‚owÄ™ do porannych promieni. Oczy jaÅ›niaÅ‚y mu Å‚zami.
PowoÅ‚anie – pomyÅ›laÅ‚ kapÅ‚an, uÅ›miechajÄ…c siÄ™ ze zrozumieniem, ale nie wypowiedziaÅ‚ tego gÅ‚oÅ›no. DotknÄ…Å‚ jeszcze raz ramienia Franciszka i wstaÅ‚ z łóżka.
– Do chorych mi teraz trzeba, a potem na czuwanie przed NajÅ›wiÄ™tszym Sakramentem. Nigdy za dużo klÄ™czenia przed Panem.
– Księże proboszczu – zatrzymaÅ‚ go koÅ›cielny. – A skÄ…d ksiÄ…dz niemiecki zna?
Kapłan już kierował się w stronę drzwi, ale odwrócił się, by odpowiedzieć.
– Nie znam, Franciszku... Nie znam.

*****
Brat Tomasz pojawił się w naszym klasztorze w naprawdę niezwykłych okolicznościach. Pewnego wieczoru zastukał do furty, pytając, czy mógłby pozostać wśród nas, by służyć Bogu. Czasy były niespokojne. Docierali do nas skruszeni mordercy, jak wilki w owczej skórze, a także ludzie z ciężkimi ranami duszy, na których piętnem szaleństwa odbiła się wojenna zawierucha. Ojciec gwardian, wezwany do furty, uprzejmie odmówił przybyszowi, argumentując, co było świętą prawdą, że sami ledwie wiążemy koniec z końcem. Uśmiechał się przy tym jednak, jakby już wtedy coś wiedział o tym człowieku. Brat Tomasz, ówczesny wędrowiec w naszych stronach, podziękował grzecznie za rozmowę i w pokorze wyszedł na zewnątrz klasztoru. Jakież było nasze zdziwienie, gdy rano, ruszając do wsi po mleko, zastaliśmy go klęczącego pod drzwiami furty. Przywitał się z nami, jak Bóg nakazuje i kontynuował cichą modlitwę na różańcu, zdając się nie zauważać naszego zaskoczenia. Gdy wróciliśmy, nadal tak klęczał z różańcem w dłoni. Przed południem wyszliśmy do niego ponownie.
Poczekaliśmy aż skończy różaniec, po czym ojciec gwardian pochylił się nad klęczącym i podniósł go na nogi. Mężczyzna ten, około pięćdziesięcioletni, niewysoki i szczupły, patrzył na nas z uśmiechem w oczach. Dobrze pamiętam, emanował już wtedy tym przedziwnym pokojem, który potem wywarł na nas tak wielkie wrażenie. Podał ojcu gwardianowi jakieś pismo, dostrzegliśmy owalne pieczęcie, takie, jakie mają parafie. Nasz przełożony po przeczytaniu objął wędrowca serdecznie i zapytał:
– Czemu bracie, wczoraj mi tego nie pokazaÅ‚eÅ›?
Wtedy usłyszeliśmy odpowiedź:
– Nigdy za dużo klÄ™czenia przed Panem, ojcze.
Wprowadziliśmy go z radością, bo przecież nie może być złym człowiek, który noc spędził na pokornej modlitwie z różańcem. Przyjął imię Tomasz, po apostole, który nie uwierzył Bogu, dopóki nie zobaczył największego w świecie cudu na własne oczy.

Wydarzenia opisywane w pierwszej części opowiadania miały miejsce latem 1943 roku we wsi Komarówka Podlaska niedaleko Radzynia Podlaskiego. Ich bezpośrednim świadkiem był wtedy mały chłopiec, potem żołnierz Armii Krajowej i wieloletni sołtys Komarówki, Władysław Wołodko.


Andrzej Chodacki


Autor opowiadania i wiersza: Andrzej Chodacki
Urodzony w 31.05.1970 roku. Z powoÅ‚ania mąż i ojciec, z zawodu lekarz. Pisze prozÄ™ i poezjÄ™, a także fotografuje. Laureat kilkudziesiÄ™ciu konkursów literackich. Jego opowiadania byÅ‚y drukowane miÄ™dzy innymi w Wydawnictwie My Book w Szczecinie, MiesiÄ™czniku Literackim Akant w Bydgoszczy, Kwartalniku Literackim Horyzonty, w Półroczniku literackim „Inter-. Literatura–Krytyka–Kultura”, oraz w wielu czasopismach polonijnych na caÅ‚ym Å›wiecie. W 2012 roku wydaÅ‚ debiutanckÄ… książkÄ™ z poezjÄ… i fotografiÄ… pt.„ Pejzaże tÄ™sknoty”. W 2013 roku wydaÅ‚ cykl opowiadaÅ„ pt. „ OpowieÅ›ci ze Å›wiata”. W 2014 roku wydaÅ‚ kolejny cykl opowiadaÅ„ pt „ WyczekujÄ…c dnia”.
W 2015 roku jego najnowsza powieść pt „ Doktor SeliaÅ„ski” zostaÅ‚a przetÅ‚umaczona na jÄ™zyk ukraiÅ„ski. Od 2015 roku czÅ‚onek Unii Polskich Pisarzy Lekarzy


Od Redakcji: Opowiadania Andrzeja Chodackiego można również znaleźć w dziale:Na każdy temat.