Dodano: 03.08.12 - 21:36 | Dział: Kresy w życiu Polski i narodu polskiego

Depolonizacja Kresów


Depolonizacja Polaków na Kresach

Jest faktem bezsprzecznym, że polskość wśród emigrantów polskich podtrzymywała i ciągle podtrzymuje wiara katolicka, a konkretnie polskie kościoły czy polskie msze.

Joanna Bilska w artykule „Dzieje Polaków w Estonii” (Świat Polonii) pisze, że w Estonii „katolik znaczy Polak”, gdyż „tym co łączyło (i łączy jak wynika z moich obserwacji) Polaków była religia, pełniąca bardzo ważną rolę identyfikacyjną... Wśród Polaków w Estonii częstą przyczyną uczęszczania do polskiego kościoła był właśnie używany w nim język polski, możliwość śpiewania polskich pieśni religijnych, modlenia się w ojczystym języku”.

Tak było zawsze na w zaborze rosyjskim i w głębi Rosji. Prawie zawsze każdy tam katolik był postrzegany jako Polak, co zazwyczaj odpowiadało prawdzie. Na ziemiach białoruskich i ukrainnych w latach 1865-1905 nie tylko że nie było żadnych polskich organizacji, szkół czy prasy polskiej, ale nawet po polsku nie wolno było mówić w miejscach publicznych. Wyjątkiem były kościoły katolickie na tym obszarze. Polacy, szczególnie po wsiach, w których stanowili mniejszość, na co dzień przechodzili na język ukraiński czy białoruski. Jechali jednak do często odległego kościoła i tam używali języka polskiego, a przede wszystkim śpiewali polskie pieśni i modlili się po polsku. I właśnie ta ich wiara katolicka robiła z nich Polaków – identyfikowali się ci ludzie z narodem polskim.
Tak było także za Sowietów.

W 1991 roku upadł Związek Sowiecki. Na Białorusi i Ukrainie nastąpiło widzialne gołym okiem odrodzenie polskości. Odzyskano kilkaset kościołów, powstały bardzo liczne polskie organizacje, punkty nauczania języka polskiego, odrodziła się prasa polska. Wszystko to wskazywało na to, że nastąpi również i statystyczne zwiększenie liczebności ludności polskiej. Mówiło się o 800 tysiącach czy nawet o milionie Polaków na Ukrainie. Tymczasem w okresie od 1989 do 2001 roku liczba Polaków na Ukrainie zmniejszyła się z 219 200 do 144 100.

Czy to możliwe? Jaka jest tego przyczyna? A może ukraiński spis ludności z 2001 roku jest niewiarygodny?

Jeśli naprawdę nastąpiło zmniejszenie liczby Polaków na Ukrainie, a wszystko wskazuje na to, że tak jest rzeczywiście, to przyczyn tego było kilka, jak chociażby mieszane małżeństwa, asymilacja mniej lub bardziej przymuszona, trudności gospodarcze Ukrainy itd. Jednak najwięcej do depolonizacji Polaków na Ukrainie przyczynił się i ciągle przyczynia depolonizowanie Kościoła katolickiego na Ukrainie.

Prof. Piotr Eberhardt stwierdza to samo, co powyżej cytowana Joanna Bilska: „Ostoją polskości na ziemi ukraińskiej był zawsze Kościół rzymskokatolicki. Wyznanie rzymskokatolickie było identyfikowane z polskością. Tradycyjnie językiem sakralnym Kościoła rzymskokatolickiego był język polski. Wciągu ostatnich kilkunastu lat rozpoczęły się intensywne procesy ukrainizacji Kościoła rzymskokatolickiego. Musiało to również odgrywać niebagatelną rolę w życiu wiernych” (Świat Polonii).

Co jest oburzające to to, że Polaków-katolików na Ukrainie depolonizują dzisiaj księża przybyli z Polski do pracy duszpasterskiej na Ukrainie! A więc Polak z Polski świadomie depolonizuje Polaków-katolików na Ukrainie! Zamienia ich albo w Ukraińców, albo w Rosjan.

Dlaczego to robią? Bowiem Watykan uznał, że rozwój Kościoła katolickiego na Ukrainie może się dokonywać wyłącznie przez całkowitą jego depolonizację, tak aby wyrazu „katolik” nie łączono już z Polakami, których tak Ukraińcy jak i liczni na Ukrainie Rosjanie nie lubią. Np. kiedy 21 sierpnia br. odbywały się w Kijowie uroczystości przeniesienia władz ukraińskiego Kościoła grekokatolickiego ze Lwowa do stolicy Ukrainy, licznie protestujący prawosławni krzyczeli: „Katolicy precz do Polski”, chociaż tymi katolikami byli ukraińscy unici.

Polacy na Ukrainie są więc skazani na wynarodowienie. Z pomocą lub przez bierność Polaków w Polsce. Tymczasem w Polsce nie tylko popiera się narodowościowe status quo, ale także umożliwia tworzenie się nowych narodów z narodu polskiego, jak np. kaszubskiego i śląskiego. Niszczy się więc naród polski nie tylko poza granicami Polski, ale i w samej Polsce!
Takich dożyliśmy czasów!

Katyń i ludobójstwo UPA

Prawie cała Polska (no bo chyba nie wszyscy z lewicy!) obchodzi szumnie pod względem medialnym i politycznym 70. rocznicę zbrodni katyńskiej, czyli wymordowania z rozkazu Kremla ok. 22 tysięcy polskich oficerów przez sowieckie NKWD wiosną 1940 roku.
Tak, to była zbrodnia ludobójstwa. Nawet Sowieci tak ją nazwali na procesie w Norymberdze, kiedy próbowali zwalić tę zbrodnię na barki hitlerowskich Niemiec.

Kiedy także wiosną 1943 roku zbrodnia katyńska wyszła na jaw, nacjonaliści ukraińscy spod znaku tryzuba-Bandery rozpoczynali mordowanie na masową skalę Polaków na Wołyniu, a następnie w Małopolsce Wschodniej. Przypuszcza się, że z rąk tych szowinistycznych bandytów zginęło od 100 do 200 tysięcy tamtejszych Polaków, z których większość stanowiły kobiety, dzieci i starcy. A ginęli oni zazwyczaj w ciężkich męczarniach tylko dlatego, że byli Polakami.

Czyli na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej z rąk szowinistycznych bandytów ukraińskich zginęło 5 czy nawet 10 razy więcej Polaków niż w Katyniu.
Nie ulega wątpliwości, że to było ludobójstwo!

Tymczasem wszystkie rządy rzekomo polskie po 1989 roku nabrały wodę w usta w sprawie tej zbrodni i po dziś dzień nie chcą nazwać jej po imieniu, czyli ludobójstwem. Bowiem w swojej polityce wschodniej jeśli nie postawili na faszyzm i szowinizm ukraiński, który był i jest antypolski, to na pewno postawili na dobre stosunki z Ukrainą kosztem prawdy historycznej. Nawet z tą Ukrainą, której prezydentem był Wiktorem Juszczenko, który okazał się być w pełni nie tylko zwolennikiem antypolskiego szowinizmu ukraińskiego, ale także nawet już nie tylko ukrytym kryptofaszystą, ale wręcz faszystą. Do godności bohaterów narodowych Ukrainy wyniósł faszystów Romana Szuchewycza i Stiepana Banderę – i tylko za to, że obaj – jak Hitler pośrednio - mordowali Polaków, czym przyczyniali się rzekomo do budowy wolnej Ukrainy.

Tacy „Polacy” rządzą dziś Polską. „Polacy”, dla których masowe mordowanie prawdziwych Polaków przez banderowców nie jest ludobójstwem, a sprawę tej zbrodni chcą zamieść pod dywan (nie godząc się na wzniesienie pomnika w Warszawie dla ofiar tej rzezi), aby móc podczas wizyt w Kijowie czy we Lwowie składać wieńce u stóp pomnika bohatera narodowego Ukrainy – Stiepana Bandery.

Litwini dostali Wilno „psim swędem” i o tym dobrze wiedzą

W ostatnich dniach lutego 1986 roku przebywał z dwudniową wizytą w Wilnie gen. Wojciech Jaruzelski, I sekretarz KC PZPR. Odwiedził m.in. Instytut Pedagogiczny, w którym spotkał się ze studentami wydziału języka i literatury polskiej i redakcję polskiego dziennika „Czerwony Sztandar”. Następnie Jaruzelski złożył przy wileńskim pomniku Adama Mickiewicza bukiet biało-czerwonych goździków, zwiedził położony opodal piękny gotycki kościół św. Anny z XVI w., odwiedził Uniwersytet Wileński, w którym zwiedził zabytkowe dziedzińce: Sarbiewskiego i Piotra Skargi (tak nazywają się po dziś dzień tylko że nie w pisowni polskiej) – pierwszego rektora uniwersytetu w latach 1579-81, a zwiedzając wileńską Starówkę odwiedził także Ostrą Bramę.

Oświadczenie dla mediów Jaruzelskiego, że w Wilnie czuje się jak w domu, wywołało duże oburzenie wśród Litwinów na emigracji. Np. ukazujące się w Kanadzie pismo „Teviskes Żiburiai” z 13 maja 1986 roku napisało: „Tymi słowy Polak, chociaż sługa Moskwy, ujawnił marzenie wszystkich Polaków. Już poprzednio zauważono, że nie tylko polskie uchodźstwo, ale i większość Polaków w Polsce, wśród nich wysiedleńcy i nawet dzisiejsi dygnitarze, nie tylko po cichu, ale i publicznie mówią o odzyskaniu utraconego Wilna...”.

Na takie nerwowe reakcje Litwinów na na pewno niewinną i daleką od rewizjonizmu wypowiedź Jaruzelskiego tłumaczy się tym, że Litwini, a szczególnie przybłędy w Wilnie z Litwy Kowieńskiej, zdają sobie sprawę z tego, że dostali Wilno od Stalina „psim swędem” i obawiali się wówczas i obawiają także i dzisiaj, że może być im odebrany ten dar Stalina, tym bardziej, że w Wilnie ciągle mieszka ponad 100 000 Polaków, a duże połacie kraju wokół Wilna zamieszkują w zdecydowanej większości Polacy. Dlatego tak zawzięcie walczą z polskością nad Wilią.

Święty polski z Wołynia

Papież Benedykt XVI 11 października 2009 roku ogłosił nowym świętym Kościoła i polskim ks. Zygmunta Szczęsnego Felińskiego (1822-1895), arcybiskupa metropolię warszawskiego. Jest to kolejny polski święty wywodzący się z Kresów Rzeczpospolitej. Św. Feliński urodził się 1 listopada 1822 roku w Wojutynie pod Łuckiem na Wołyniu.

Podczas Powstania Styczniowego w 1863 roku został zesłany przez Rosjan z Warszawy do Jarosławia nad Wołgą, gdzie przebywał przez 20 lat. Po uwolnieniu osiadł w Dźwiniaczce w Galicji Wschodniej (dziś Ukraina), gdzie jako zwykły kapłan pracował energicznie wśród polskiego ludu wiejskiego nad poprawieniem jego doli.

Grzechy rosyjskiego prawosławia wobec Polski i Polaków

„Rzeczpospolita” (13.1.2009), powołując się na akta zachowane w IPN, zamieściła obszerny artykuł o tym, że zwierzchnik polskiego prawosławia, arcybiskup Sawa (Michał Hrycuniak) – metropolita warszawski i całej Polski, od 1965 roku był świadomym i tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie Jurek.

Ale nie tylko on. Współpracownikami SB byli również inni biskupi prawosławni w Polsce:
abp Jeremiasz (Jan Anchimiuk) – arcybiskup wrocławsko-szczeciński, abp Abel (Andrzej Popławski) – ordynariusz lubelsko-chełmski, abp Miron (Mirosław Chodakowski) – arcybiskup hajnowski, prawosławny ordynariusz Wojska Polskiego, abp Szymon (Szymon Romańczuk) – ordynariusz poznańsko-łódzki i abp Adam (Aleksander Dubec) – ordynariusz przemysko-nowosądecki.
Cerkiew prawosławna w Polsce, w byłym Związku Sowieckim i w innych krajach komunistycznych była łatwa do infiltrowania raczej głównie przez swoje hołdowanie doktrynie zwanej cezaropapizm.

Ogólnie rosyjska Cerkiew prawosławna, która kontroluje od ok. 250 lat polskie prawosławie, była i jest dnem moralnym (oczywiście są wyjątki wśród duchownych, ale one zawsze potwierdzały i potwierdzają regułę) w wielu sprawach. Nie tylko milczy się o grzechach polskiej Cerkwi prawosławnej popełnionych w okresie PRL, ale zadziwiająco także o bardzo wielkich grzechach prawosławia wobec Polski i Polaków od czasów cara Piotra I. Za te potworne grzechy nikt z dostojników Cerkwi tak w Rosji jak i w Polsce nie przeprosił Polski i Polaków!

Jednocześnie brutalnie żąda się od Polaków i polskiego Kościoła katolickiego przeprosin za byle jakie przewinienie wobec Cerkwi, a nawet za uzasadnione moralnie polskie decyzje wobec przeżartej do szpiku kości polakożerstwem i antykatolicką postawą Cerkwi. Np. W 2008 roku prawosławni domagali się potępienia i przeprosin za rewindykację części kościołów katolickich na Kresach w 1938 roku, które przez zaborcę rosyjskiego zostały bezprawnie odebrane katolikom i zamienione na cerkwie. Domagali się także w sposób iście bezwstydny i zuchwały przeprosin za rozebranie wzniesionego przez zaborcę w centralnym punkcie Warszawy – na placu Saskim wielkiego prawosławnego soboru Aleksandra Newskiego (największej świątyni w mieście!), który po wieczne czasy miał symbolizować panowanie Rosji i prawosławia w stolicy Polski!

Niech polska Cerkiew oderwie się wreszcie od grzechów rosyjskiej Cerkwi prawosławnej wobec Polski i Polaków i niech to właśnie ona przeprosi Polaków i polski Kościół katolicki za swe ciężkie grzechy wobec nas. Niech wreszcie udowodni, że jest polską nie tylko z nazwy, ale i ducha.

Wypędzeni, a nie repatrianci

Był to bodajże pierwszy głos w tej sprawie w Polsce po 1945 roku.

W krakowskim „Tygodniku Powszechnym” (4.11.1988) o. Hieronim Warachim napisał: „Od lat mówi się i pisze w Polsce o tzw. repatriacji polskiej ludności z ziem położonych za Bugiem. Słowo repatriacja jest żywcem wzięte z języka łacińskiego i ma oznaczać powrót do ojczyzny. Nikt w to nie wierzy, że setki tysięcy polskiej ludności, która opuściła ziemie wschodnie, to byli „repatrianci”. Oni byli ekspatriowani, czyli wysiedleni. Repatriantami byli ci Polacy, których wojna wygnała z kraju, a po wojnie do kraju powrócili. Myślę, że nadszedł już czas mówić jasno prawdę”.

Polacy z Kresów byli po prostu wypędzeni z ojcowizny przez Związek Sowiecki, ale także – i co jest w tej sprawie istotne – również przez Ukraińców, Białorusinów i Litwinów. Są oni nie tylko kradzieży polskich ziem i majątku mieszkających tam Polaków, ale także winni czystek etnicznych.

Pamiątki polskie pozostały we Lwowie

Mam w swoich rękach wydany we Lwowie w 1929 roku album „Muzea gminy miasta Lwowa” opracowany przez dr Aleksandra Czołowskiego – dyrektora Archiwum i Muzeów Gminy Miasta Lwowa. W części poświęconej Muzeum Narodowemu im. Króla Jana III (Sobieskiego) czytamy, że gromadzi ono 40 000 zabytków i pamiątek ogólnonarodowych ze szczególnym uwzględnieniem ziem wschodnich i czasów Jana III i że są one podzielone na dwie stałe wystawy: 1. Zabytki z okresu niepodległości Polski do 1795 roku i 2. Pamiątki z okresu walk o niepodległość Polski 1795-1920. W tej drugiej wystawie wybijał się między innymi wielki cykl 126 obrazów i szkiców o martyrologii narodu polskiego w zaborze rosyjskim Aleksandra Sochaczewskiego pt. „Sybir” oraz cykl 92 obrazów olejnych Jozafata Łukaszewicza, przedstawiających typy umundurowania wojska polskiego w Królestwie Polskim w latach 1815-30. Do 1930 roku obrazy Łukaszewicza znajdowały się w zbiorze Adama Smolińskiego w Warszawie, od którego w tymże roku zostały zakupione przez pozostającą wówczas i od wieków w polskich rękach Gminę miasta Lwowa i przekazane Muzeum Narodowemu im. Króla Jana III we Lwowie. Po przyłączeniu Lwowa do Związku Sowieckiego w 1945 roku prawie całe zbiory polskiego z treści Muzeum Narodowego im. Króla Jana III pozostały we Lwowie. Ukraińcy oddali jedynie 124 obrazy i szkice Sochaczewskiego (dziś znajdują się one w Muzeum Niepodległości w Warszawie). Natomiast obrazy Łukaszewicza – tak bardzo związane z historią wojskowości polskiej i to tej nie mającej nic wspólnego z Ukrainą! – pozostały we Lwowie. Trzymane są w magazynie, bo dla Ukraińców nie przedstawiają one żadnej wartości historycznej. Polakom ich się jednak nie oddaje.

Encyklopedia Kresów

Będąc kilka miesięcy temu w Polsce kupiłem sobie w Warszawie „Encyklopedię Kresów”. Obszerny tom wydało Wydawnictwo Kluszczyński w Krakowie. Słowo wstępne napisał lwowianin z urodzenia Stanisław Lem (1921-2006). Encyklopedia jest pięknie wydana – na kredowym papierze i bogato ilustrowana; właściwie prawie każde hasło, szczególnie geograficzne jest ilustrowane. Jest to podręczny, niemniej bardzo bogaty zbiór wiadomości o byłych Kresach Rzeczypospolitej Polskiej. O ziemiach, które utraciliśmy chyba na zawsze w dwóch etapach: w latach 1920 i 1945. O polskiej kulturze i sztuce na tych ziemiach i o ludziach – często wielkich Polakach stamtąd pochodzących lub tam długo mieszkających i działających. To książka o polskim dziedzictwie na Kresach, o którym nie mieliśmy prawa mówić w epoce komunistycznej w latach 1945-89. Stąd temat Kresów jest dla wielu współczesnych Polaków tematem wręcz abstrakcyjnym. Jest to więc książka, która powinna trafić do rąk nie tylko osób pochodzących z Kresów, bo tych z roku na rok jest coraz mniej, ale w ogóle Polaków zainteresowanych polską historią, kulturą i sztuką, a przede wszystkim do rąk patriotów polskich.

Pomnik Jana Pawła II na Wileńszczyźnie

Nie tylko w Wilnie, ale na całej dziś litewskiej Wileńszczyźnie mieszka ciągle bardzo dużo Polaków – ok. 250 000; w powiatach wileńskim i solecznickim stanowią nawet większość ludności. Tamtejsi Polacy to bardzo gorliwi katolicy, czego niestety nie można powiedzieć o dzisiejszych Litwinach. W czerwcu 2007 roku w polskiej wsi Kowalczuki, leżącej 30 km na wschód od Wilna, stanął pierwszy na Litwie pomnik „polskiego” papieża Jana Pawła II. Dwumetrowy pomnik z brązu odlano w Krakowie. Przedstawia papieża z rękoma uniesionymi w geście błogosławieństwa. Ufundowali go miejscowi wierni, którym duszpasterzuje ks. Mirosław Grabowski, oraz harcerze z Wileńskiego Hufca Maryi im. Panny Ostrobramskiej, którzy przez kilka lat prowadzili kwestę na ten cel (zebrali 47 tys. litów, tj. ok. 50 tys. złp.).

1000-lecie Litwy w Australii

Chodzi o rocznicę pierwszej historycznej wzmianki o Litwie z 1009 roku. Litwa świętowała to wydarzenie bardzo uroczyście, no bo na historycznym bezrybiu i rak ryba.
W państwowym programie radia ABC 774 w Melbourne 8 lipca b.r. mówił o obchodach tej rocznicy w programie porannym (przez kilka minut po 6.30 rano) australijski dziennikarz litewskiego pochodzenia John Masanauskas. Na uwagę redaktora prowadzącego audycję, że Litwa miała w swej historii tylko jednego króla – Mendoga (koronowany 1253), Masanauskas powiedział, że drugim miał być wielki książę Witold, ale Polacy ukradli koronę, którą miał być koronowany. A ani się nie zająknął, że od 1385 roku Litwa była w unii z Polską i że królowie polscy byli jednocześnie wielkimi książętami litewskimi; że kilku z nich: Kazimierz Jagiellończyk (1427-1492), Aleksander (1461-1506) i Zygmunt August (1520-1572) zanim zostali królami polskimi byli – jednak jako polscy królewicze – najpierw wielkimi książętami litewskimi.

Nienawiść Litwinów do Polski i Polaków nawet w dalekiej Australii jest porażająca!

Polonika w katedrze wileńskiej

Po 1989 r. Litwini usunęli z katedry wileńskiej, którą w obecnym kształcie zbudował polski architekt Wawrzyniec Gucewicz, prawie wszystkie polonika. Nie mogli dokonać jednak całkowitej depolonizacji świątyni. Ciągle jest ona pod wezwaniem św. Stanisława Bpa – patrona Polski. U szczytu fasady katedry wznoszą się wspaniałe figury św. Stanisława i św. Kazimierza. Jest tu Kaplica św. Kazimierza – z relikwiami tego polskiego królewicza, a w niej srebrzone figury królów polskich: Władysława Jagiełły, Kazimierza Jagiellończyka, Jana Olbrachta, Aleksandra Jagiellończyka, Zygmunta I Starego i Zygmunta II Augusta oraz św. Kazimierza. W podziemiach tej kaplicy spoczywają: Aleksander Jagiellończyk, Elżbieta Habsburżanka, żona Zygmunta Augusta, Barbara Radziwiłłówna, żona Zygmunta Augusta oraz znajduje się serce króla Władysława IV Wazy. W głównym ołtarzu znajduje się wielki obraz - dzieło polskiego malarza Franciszka Smuglewicza Zamordowanie św. Stanisława przez Bolesława Śmiałego.

Nie okupowaliśmy Wilna!

Polski minister spraw zagranicznych, Radosław Sikorski w wywiadzie dla TVN24, mówiąc o problemie wypędzenia Niemców, przypomniał Litwinów mówiąc: „Litwa uważa, że Polska okupowała Wilno przed wojną, a my tak nie uważamy”, czym wywołał wściekłość Litwinów, którzy utrzymują, że Polska okupowała Wilno w latach 1920-39 (PAP 1.6.2009).
Tymczasem w 1920 roku Litwini stanowili zaledwie 1% (słownie 1 procent) ludności Wilna, w którym dominowali Polacy, podobnie jak na dużych obszarowo terenach przyległych do tego miasta. No i równie ważna rzecz: od 15 marca 1923 roku Wilno należało legalnie do polski w świetle prawa międzynarodowego!

Trudno więc mówić o polskiej okupacji Wilna w okresie międzywojennym. Natomiast określenie to było jak najbardziej adekwatne do sytuacji politycznej Wilna w latach 1939-1994. Jednak w tych latach Wilno było okupowane najpierw przez Związek Sowiecki, a od 1991 roku przez Litwę.

Lwów i Małopolska Wschodnia w historii polskiej spółdzielczości

Lwów i Małopolska Wschodnia odegrały znaczną rolę w historii polskiej spółdzielczości. We Lwowie w 1860 roku powstała pierwsza w Polsce polska spółdzielnia społeczno-gospodarcza pod nazwą Stowarzyszenie Wzajemnej Pomocy Rękodzielników, Przemysłowców i Mieszczan Lwowskich. A chociaż pierwsze polskie stowarzyszenie spożywców na terenie Galicji powstało w Samborze (dziś Ukraina) w 1870 roku, to we Lwowie w 1911 roku powstało Zjednoczenie Stowarzyszeń Spożywczych i Wytwórczo-Spożywczych, do którego przystąpiło 28 stowarzyszeń, spośród 51 wówczas istniejących. Skupiały one blisko 11 000 członków.

Z kolei pierwsza polska spółdzielnia kredytowa w Galicji została założona w Brzeżanach (dziś Ukraina) w 1864 roku, a we Lwowie w 1871 roku. We Lwowie w 1874 roku powołano Związek Stowarzyszeń Zarobkowych i Gospodarczych.

Od 1871 roku rozwinęła się w Galicji także polska spółdzielczość rolnicza, działająca na rzecz rozwoju gospodarstwa wiejskiego, wiedzy rolniczej, spółdzielczości, samopomocy i różnych innych form współdziałania chłopów. Powstające kółka rolnicze (dużo w Małopolsce Wschodniej) w 1882 roku powołały do życia Towarzystwo Kółek Rolniczych; w 1914 roku w Galicji było 2081 kółek rolniczych z ok. 82 000 członków. Spółdzielczość koncentrowała się na działalności kredytowej, przetwórstwa i zbycie produktów rolnych. Od 1890 roku zaczęły być organizowane w Galicji wiejskie spółdzielnie oszczędnościowo-pożyczkowe na zasadach zbliżonych do propagowanych w Niemczech przez Fryderyka Raiffeisena (nazywane później w Polsce kasami Stefczyka). W 1899 roku większość tych spółdzielni zrzeszyła się w związek patronacko-rewizyjny pod nazwą Krajowy Patronat dla Spółek Oszczędności i Pożyczek we Lwowie, będący z kolei pod patronatem Wydziału Krajowego we Lwowie. W 1913 roku 1397 tych kas (kilkaset we Lwowie i Małopolsce Wschodniej) miało 321 810 członków, 145 150 książeczek oszczędnościowych, 3 074 mln koron udziałów, 4 047 mln koron funduszów rezerwowych i 69 641 mln koron wkładów oszczędnościowych.

26 września 1907 roku została utworzona we Lwowie nowa polska instytucja kredytowa związana ze spółdzielczością rolniczą – Centralna Kasa Spółek Rolniczych, która podjęła działalność od stycznia 1909 roku. Obsługiwała ona bankową galicyjską spółdzielczość rolną, głównie kas Stefczyka. Do lutego 1919 roku działała jako Krajowa Centralna Kasa Spółek Rolniczych we Lwowie. Po odrodzeniu się państwa polskiego, w którego granicach znalazł się także Lwów, w 1919 roku objęła zasięgiem całą Polskę i obok spółdzielni rolniczych finansowała również drobnych rolników. Działała z dużym pożytkiem dla wsi do 1946 roku, kiedy to została rozwiązana przez komunistyczny rząd warszawski.

Lwów polski do 1991?

W okresie PRL miejsce urodzenia wszystkich Polaków, którzy przed 1945 rokiem urodzili się na Kresach RP, które do tego roku stanowiły integralną i uznawaną przez prawo międzynarodowe część Polski, podawano w dowodach osobistych jako ZSRR. Właściwie nie wiem jak to wygląda w tej chwili. Oczywiście ZSRR już nie ma, ale w jego miejsce można wstawiać: Litwę, Białoruś i Ukrainę, co jeśli tak się dzieje jest również historycznym kłamstwem. Bowiem Polacy pochodzący z Kresów do 1945 roku nie urodzili się nigdzie indziej jak w Polsce!

Dziennik „Rzeczpospolita” w korespondencji Piotra Jendroszczyka (17.6.2009) donosi, że niemieckie MSW wydało bardzo słuszne polecenie, aby Niemcom urodzonym na obecnych polskich Ziemiach Zachodnich (Wrocław – Szczecin) przed 2 sierpnia 1945 roku (data podpisania tzw. umowy poczdamskiej przez ZSRR, USA i Wielką Brytanię), urzędy meldunkowe wpisywały jako miejsce urodzenia „Niemcy”. Natomiast tych, którzy przyszli na świat na Ziemiach Zachodnich po tej dacie, należy traktować jako urodzonych w Polsce.

Konserwatywny dziennik „Frankfurter Allgemeine Zeitung” za Związkiem Wypędzonych przypomina, że Rzesza Niemiecka istniała w sensie prawnym do września 1990 roku, kiedy to w Moskwie podpisany został tzw. traktat dwa plus cztery (RFN, NRD plus ZSRR, USA, Wielka Brytania i Francja) pełniący funkcję ostatecznego traktatu pokojowego. Data umowy poczdamskiej nie powinna więc mieć nic do rzeczy, gdyż Niemcy nigdy jej nie uznały, argumentując, że nie były jej stroną. Zgodnie z taką interpretacją, podtrzymywaną przez orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego RFN z lat 70., Rzesza istniała teoretycznie w granicach z 1937 roku do zawarcia traktatu dwa plus cztery. „Dopiero wtedy, co zostało wzmocnione polsko-niemieckim traktatem granicznym (z 1990 r. – red.), suwerenność terytorialną nad niemieckimi obszarami wschodnimi objęły Polska i ZSRR” – pisze „FAZ”. Oznacza to, że przez kilka powojennych dziesięcioleci Polska jedynie zarządzała obszarami należącymi w sensie prawnym do Niemiec. Oczywiście przyjęcie takiej wykładni nie rodzi jakichkolwiek skutków prawnych.

Przyjmując tą argumentację i odnosząc ją do polskich Kresów, które w świetle prawa międzynarodowego należały do Polski i legalny rząd polski z nich nie zrezygnował w 1945 roku, to należały one do Polski aż do lat 90. XX w., kiedy to Polska podpisała traktaty z powstałymi po upadku ZSRR państwami: Ukrainą i Litwą i Białorusią, które potwierdziły narzucone nam przez Stalina wschodnie granice Polski.

Wileńskie skarby w Polsce

W Warszawie i Krakowie czynna była (2008 r.) wystawa „Skarbiec katedry wileńskiej”. Na wystawie pokazano ponad 100 z 270 wileńskich obiektów sztuki sakralnej. Skarbiec ten, uratowany podczas II wojny światowej przez Polaków – polskich duchownych (zamurowany w katedrze), przedstawiany jest jako litewski, przedmioty jako skarby sztuki litewskiej. Tymczasem jeśli nie cały to prawie w całości jest to skarbiec polski. Szczególnie te eksponaty, które powstały na terenie Polski i były ufundowane przez Polaków dla katedry, która przez wieki była polska w całym tego słowa znaczeniu. Litewską została dopiero w 1989 roku. Poza tym prawdopodobnie w dziejach Wilna do XX w. nie było ani jednego złotnika, który uważał się za Litwina w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Dzieła Polaków oraz cudzoziemców pracujących na terenie dzisiejszej Litwy dla Polaków Litwini uważają za dzieła litewskie, gdy tymczasem litewską była tylko sztuka ludowa, gdyż do XX w. 99% Litwinów było chłopami, którzy nie odgrywali najmniejszej roli w dziejach i życiu – szczególnie kulturalnym i artystycznym byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego.

Pomnik króla Władysława Jagiełły w Nowym Jorku

W najważniejszym parku Nowego Jorku – Central Park stoi monumentalny piękny pomnik króla polskiego Władysława Jagiełły, którego oficjalna nazwa brzmi: Pomnik Grunwaldzki. Przedstawia on na wysokim cokole Jagiełłę na koniu z dwoma skrzyżowanymi mieczami. Jest to dzieło warszawskiego rzeźbiarza Stanisława Kazimierza Ostrowskiego. Pomnik w brązie wykonany został specjalnie dla polskiego pawilonu na Światową Wystawę w Nowym Jorku w 1939 r. Z powodu wybuchu II wojny światowej pomnik pozostał w Nowym Jorku i w lipcu 1945 r. został podarowany przez Polaków miastu Nowy Jork.

Polskie skarby narodowe na Kresach to tylko symbole?

Niestety, wielu Polaków nie martwi fakt, że setki tysięcy dóbr polskiej kultury narodowej i pamiątek historycznej pierwszorzędnej wagi znajduje się bezprawnie lub co najmniej w sposób bardzo niemoralny w muzeach dzisiejszej Ukrainy, Rosji, Białorusi i Litwy.

Jeden z Polusów odpowiadając mi na zarzut, że rząd polski i bardzo wielu Polaków nie troszczy się zwrot polskich dóbr kultury ze Wschodu napisał, że polityka musi być rozsądna, że "Jeśli chodzi o dbanie o korzyści narodowe - prawda w stosunkach i pamiątki mogą grać jedynie rolę drugorzędną. Pierwszorzędne korzyści o jakie musi dbać nasz rząd - to bezpieczeństwo i dobrobyt naszego państwa. Symbole niech pełnią swoją rolę „ symboliczną”.
Dla niego i niestety dla wielu współczesnych Polaków dobra kultury narodowej to tylko symbole bez których można żyć! Uważają bowiem, że człowiek żyje samym chlebem.
Innego zdania są Grecy, którzy odrzucają tzw. „rozsądną”? politykę i głośno i energicznie domagają się zwrotu znajdujących się w Londynie i Paryżu skarbów kultury starogreckiej. Czy stanowisko Grecji jest rozsądne czy nie? A jeśli uznamy, że jest nierozsądne to jestem ciekawy co by nam na to odpowiedzieli Grecy. Jestem także ciekawy, co by odpowiedzieli na uwagę, że skarby kultury starogreckiej to tylko symbole, o które nie warto kruszyć kopii. I to jeszcze z kim? Z Wielką Brytanią i Francją przy której Grecja jest naprawdę mała! A jednak! Bo ci ludzie są patriotami i mają narodowy honor. I nie są leniwi, aby walczyć o sprawiedliwość o swoje prawa, o swoją spuściznę historyczną.

Jako historyk analizuję osobowość i duszę Polaka, co ułatwia mi rozumienie historii. Doszedłem do wniosku że ten "rozsądek" polski, bardzo obecny w historii polskiej, a szczególnie u wielu współczesnych Polaków, wypływa z jednej z polskich cech/wad narodowych - lenistwa i braku odpowiedzialności za sprawy kraju i Polaków.
Może się mylę, ale do takiego wniosku doszedłem.
A poza tym jeśli sami Polacy czy raczej ludzie rządzący dziś Polską uważają, że nie ma nic w tym złego, że np. rękopisy polskich wielkich pisarzy i innych znanych Polaków są nie w Polsce tylko na Ukrainie, to pytam się: co o takich „Polakach” można powiedzieć?! - Rozsądnisie czy ludzie bez narodowego honoru „zupełnie” wyprani z patriotyzmu?! (Marian Kałuski)

Kresowiana w Bibliotece Uniwersyteckiej w Poznaniu

Po II wojnie światowej zbiory starodruków Biblioteki Uniwersyteckiej w Poznaniu wzbogaciły m.in. zbiory pochodzące z polskiego Muzeum Szkolnego we Lwowie, istniejącego tam do 1939 roku. Unikatowy charakter mają zgromadzone w tej Bibliotece również materiały związane z Targowicą.

Kresowiana w klasztorze bernardynów w Krakowie

W latach 1830-65 władze carskie zlikwidowały 44 klasztory polskich bernardynów, spośród 46 jakie w 1818 roku istniały w polskiej prowincji litewsko-ruskiej tego zakonu. Po 1865 zostały tylko dwa ich klasztory: w Kretyndze na Litwie i w Zasławiu na Wołyniu, jako tzw. klasztory etatowe (dla rencistów). Klasztor w Zasławiu, założony w 1604 roku, jako jedyny na ziemiach ukrainnych przetrwał do 1932 roku, tj. do czasu wydalenia do Polski przez władze sowieckie ostatniego administratora parafii zasławskiej, bernardyna, o. Herkulana Ziarnka. Podczas wojny z bolszewikami w 1920 roku zdołał on wysłać w porę do klasztoru lwowskiego zasławskie archiwum i bibliotekę oraz trochę kościelnej argonetrii i cenniejsze ornaty, które w 1945 roku zostały wywiezione do klasztoru bernardynów w Krakowie wraz z przebogatym archiwum i biblioteką klasztoru lwowskiego, który po przyłączeniu Lwowa do Związku Sowieckiego w 1945 roku, został zlikwidowany przez władze sowieckie w 1946 roku. Kiedy w 1951 roku nastąpiła zmiana granicy państwowej polsko-sowieckiej na odcinku ukraińskim, w wyniku której bernardyni polscy musieli opuścić tym razem słynny klasztor w Sokalu (zał. w1599 r.), wyposażenie jego kościoła i zakrystii zostało przewiezione do klasztoru bernardynów w Leżajsku, włącznie z cudownym obrazem MB Sokalskiej. Natomiast cenna biblioteka i bogate archiwum zostało przeniesione do klasztoru bernardynów w Krakowie. W kościele bernardynów w Krakowie została urządzona kaplica MB Sokalskiej, którą również krakowianie otoczyli czcią; w kaplicy powieszono kilkaset wot. 7 września 2002 roku cudowny obraz MB Sokalskiej został uroczyście przeniesiony do nowozałożonej placówki bernardynów w Hrubieszowie, który leży niedaleko od granicy polsko-ukraińskiej w rejonie Sokala – do kościoła św. Stanisława Kostki. Teraz, obok mieszkańców Hrubieszowa, oddają mu cześć również polscy katolicy z pobliskiego ukraińskiego dziś Wołynia i północnej Lwowszczyzny.

O zwrot polskiego dziedzictwa narodowego z Ukrainy

W ostatnich dniach grudnia 2004 roku media polskie (m.in. TV 28.12., „Rzeczpospolita” 31.12.) podawały wiadomość, że znajdująca się w zbiorach polskich buława hetmana Bohdana Chmielnickiego (zm. 1657) ma uświetnić ceremonię przekazania urzędu prezydenckiego Witorowi Juszczence.
Buława jest własnością Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, a przedtem należała do zbiorów ordynacji Krasińskich. Została wypożyczona Muzeum Historycznemu w Kijowie na wystawę monograficzną poświęconą Chmielnickiemu. Na tę samą wystawę Muzeum Narodowe w Krakowie wypożyczyło nahaj i szablę związane z Chmielnickim, a szereg innych eksponatów wypożyczono również z muzeów Moskwy i Sztokholmu (chorągiew Chmielnickiego).

Wokół buławy Chmielnickiego rozgorzała dyskusja. Ukraińcy wystąpili z sugestią aby Polska przekazała tę buławę, która stanowi narodową relikwię Ukrainy, nowemu jej prezydentowi.
Płk Jacek Macyszyn, dyrektor Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, wyraził zdziwienie pomysłem ukraińskim. Stwierdził, że nikt, nawet prezydent RP, w świetle istniejących przepisów nie ma prawa przekazywać komukolwiek, a tym bardziej za granicę eksponatów z muzeów polskich i zauważył: „Buława przypisywana Chmielnickiemu może być traktowana na Ukrainie jak narodowa relikwia. Ale my też mamy w zbiorach ukraińskich pamiątki dla nas bezcenne”.

„Rzeczpospolita” z 31 grudnia 2004 zamieściła taki oto komentarz na ten temat pióra Tomasza Stańczyka: „...Ewentualne przekazanie buławy byłoby pięknym gestem wobec Ukrainy. Ale powinno odbyć się na zasadzie wzajemności. Na Ukrainie znajdują się bowiem polskie zabytki o podobnym znaczeniu emocjonalnym jak buława Chmielnickiego – przede wszystkim pamiątki po polskich królach (z dawnego lwowskiego Muzeum Narodowego im. Jana III) i rękopisy wybitnych (polskich) twórców (z Ossolineum). Przypomnijmy, że w 1997 roku Polska złożyła stronie ukraińskiej wnioski rewindykacyjne o zwrot księgozbiorów, dzieł sztuki i zabytków dawnych zbiorów lwowskich: Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, zbiorów Orzechowicza, biblioteki ks. Witolda Czartoryskiego, regaliów i pamiątek historycznych ze zbiorów Łozińskiego, pamiątek narodowych ze zbiorów Muzeum Narodowego im. Jana III, kolekcji Smolińskiego, dwóch luf armatnich (depozyt Wawelu) oraz rzeźby „Madonna” dłuta Godebskiego (depozyt prywatny). Ukraina złożyła jeden wniosek – o zwrot części archiwum Towarzystwa im. Szewczenki, znajdującej się w Bibliotece Narodowej. Do tej pory żaden z tych wniosków nie został rozpatrzony, ani pozytywnie, ani negatywnie. Tak wiele zmieniło się ostatnio na lepsze między Polakami a Ukraińcami, że i te sprawy powinny ruszyć z miejsca”.
Powinny, ale jest wątpliwe że ruszą! (...)

Tak Ukraina, a konkretnie władze ukraińskie, jako spadkobiercy sowieckiej Ukrainy (podobnie jak Litwa i Białoruś), zawłaszczyły wielką część polskiego dziedzictwa narodowego: pamiątki i zbiory polskie, zgromadzone i utrzymywane do 1939 roku wysiłkiem społeczeństwa polskiego. Jak wielkie były zbiory polskie w samym tylko Lwowie mówi wydana w Londynie w 1968 roku publikacja-album „Muzea gminy miasta Lwowa”.

Rozpatrując problem zbiorów polskich na dzisiejszej Ukrainie, a szczególnie we Lwowie należy pamiętać, że w latach 1795-1918 nie istniało państwo polskie. Ziemie polskie były okupowane przez Rosję, Prusy/Niemcy i Austrię. Były to bardzo brutalne okupacje, które, szczególnie w wypadku Rosji i Niemiec, stawiały sobie za cel zniszczenie przez asymilację narodu polskiego. W 1867 roku Austria przyznała autonomię okupowanym przez siebie ziemiom byłej Rzeczypospolitej, które nazywane były Galicją. Jej stolicą nie był Kraków a Lwów, wówczas miasto głównie polskie i bardzo związane z historią Polski i wszechstronnym życiem narodu polskiego.

Lwów jako miasto polskie i stolica Galicji stał się po 1867 roku wielkim centrum polskiego życia narodowego. Większym od ówczesnego Krakowa! Stąd we Lwowie powstały także wielkie muzea, biblioteki i archiwa polskie, jak np. Muzeum Narodowe im. Króla Jana III, Muzeum Historyczne Miasta Lwowa, Galeria Narodowa Miasta Lwowa, Muzeum Przemysłu Artystycznego czy Zbiory Bolesława Orzechowicza, w których było dziesiątki tysięcy polskich pamiątek narodowych. Z bibliotek należy wymienić Zakład Narodowy im. Ossolińskich (z muzeum) oraz biblioteki Uniwersytetu Jana Kazimierza, Politechniki Lwowskiej, seminarium katolickiego itd. Te zbiory były zgromadzone i utrzymywane wysiłkiem całego społeczeństwa polskiego. Dary napływały z trzech zaborów i emigracji, a po odrodzeniu Polski w 1918 roku z ziem całego kraju. Np. w 1929 roku Towarzystwo Sztuk Pięknych w Krakowie przekazało do Lwowa aż 100 najcenniejszych obrazów z kolekcji rodu Dąbskich, wśród których znalazło się m.in. płótno „Lichwiarze” Georges’a de La Toura, którego posiadaniem chwalą się dzisiaj Ukraińcy, wypożyczając obraz do wielkich galerii na Zachodzie. Także zgodnie z prawem austriackim do archiwów lwowskich zostało skierowanych wiele zbiorów archiwalnych z Galicji Zachodniej, która należy dzisiaj do Polski.

We wrześniu 1939 roku Związek Sowiecki w porozumieniu z hitlerowskimi Niemcami zajął Ziemie Wschodnie Polski, które włączył do republik ukraińskiej, białoruskiej i litewskiej. W 1944 roku Stalin postanowił wysiedlić do tzw. Polski Ludowej możliwie wszystkich Polaków z republik ukraińskiej, białoruskiej i litewskiej. Nie tylko że bezprawnie zagarnięto wschodnią Polskę i wysiedlono z niej polską ludność (tzw. czystka etniczna sprzeczna z prawem międzynarodowym!), ale również przejęto prawie cały majątek należący do Polaków – tak państwowy, komunalny, społeczny jak i... prywatny. W ten sposób przejęto nie tylko muzea, biblioteki, gmachy teatralne czy domy należące do polskich organizacji społecznych oraz kościoły, ale także bez odszkodowania ziemię, domostwa i bardzo często ich uposażenie należące do Polaków. W taki to sposób przywłaszczono sobie wiele prywatnych zbiorów i bibliotek, które bardzo często także stanowiły polskie dziedzictwo narodowe, jak np. prywatna biblioteka abpa Józefa Teodorowicza – wielkiego patrioty polskiego. Lwowska Galeria Obrazów ma dzisiaj przez to największy poza Polską zbiór malarstwa polskiego – aż 2000 obrazów, w tym dzieła Matejki, Chełmońskiego, Brandta, Kossaków, Fałata, Malczewskiego, Siemiradzkiego, Wyspiańskiego, Stanisławskiego, Tepy, Rajchana, Czechowicza, Stroińskiego, Orłowskiego, Brodowskiego, Leopolskiego, Grabowskiego, Rodakowskiego, Simmlera, Gersona, Gierymskiego, Żmurki, Pankiewicza, Ruszczyca, Axentowicza, Przerwy-Tetmajera, Sichulskiego, Pautscha, Czapskiego, Cybisa i in. – Aż serce się kraje, że taka wielka kolekcja wielkich malarzy polskich jest przetrzymywana we Lwowie prawem kaduka, tj. „prawem” zaboru ziemi! Inaczej to by wyglądało gdyby Ukraińcy stali się ich właścicielami w sposób naturalny – drogą kupna czy otrzymali w darze etc. Tymczasem stali się ich właścicielami przez rozbój i bandytyzm Stalina oraz (...) podeptaniu woli fundatorów i praw ludności polskiej. Fundator Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, Maksymilian Ossoliński, ofiarował Ossolineum narodowi polskiemu, a nie ukraińskiemu!

W tym kontekście jakże ironicznym okazał się akt dobrej woli, czyli przekazanie „w darze” od narodu ukraińskiego dla narodu polskiego części Ossolineum i 200 obrazów malarzy polskich. No bo nie wypadało zatrzymywać np. rękopisu „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza czy „Panoramy racławickiej”. Jednak już nie martwiono się tym, że zatrzymano archiwalia z ziem należących dzisiaj do Polski, chociaż prawo międzynarodowe stanowi, że przy podziale jakiegokolwiek kraju zwraca się archiwa ziem, które znalazły się do drugiej stronie granicy.

Oczywiście w „suwerennej” Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, nie mogło być mowy o staraniu się o zwrot jakichkolwiek polskich pamiątek narodowych. Niestety, upadek komunizmu w Polsce w 1989 roku i Związku Sowieckim w 1991 roku nic na tym polu nie zmieniły. Bo zmienić nie mogły, w dużym stopniu chyba – jeśli się nie mylę - z winy polskiej. Rząd polski w 1997 roku złożył stronie ukraińskiej wnioski o zwrot polskich dóbr kulturalnych. I na tym się skończyło. To nie jest załatwianie sprawy!

Fakt, że Galicja a z nią Lwów były jedynym terytorium polskim na którym można było zakładać polskie z ducha i treści muzea musi być wzięty pod uwagę jeśli rozpatruje się kwestię terytorialnej przynależności tych zbiorów. Z tego punktu widzenia polskich zbiorów lwowskich nie można porównywać np. ze zbiorami muzeów niemieckich we Wrocławiu czy Szczecinie. Muzeum Polskie w Rapperswilu powstało na ziemi szwajcarskiej w okresie rozbiorów - w 1870 roku. Jednak Szwajcarzy nie uznali go za własność Szwajcarii i pozwolili w 1927 roku wywieźć jego zbiory do Polski. Sprawę tę rząd polski powinien oddać pod arbitraż sądu międzynarodowego. Nie może być tak, żeby pamiątki narodowe o wielkiej wartości dla jakiegoś narodu i zebrane przez ten naród były prawem kaduka przywłaszczane przez inny naród. Trzeba walczyć, bo bez walki nic się nie osiągnie. Rząd ukraiński postępuje tak jak właśnie postępuje w sprawie zbiorów polskich tylko dlatego, że widzi, że rząd „polski” nie przykłada serca do tej sprawy.

Jestem pewny, że gdyby u władzy byli patrioci polscy sprawy te inaczej by się potoczyły. W 2002 roku Litwa przekazała Izraelowi setki pamiątek po Żydach wileńsko-litewskich („Scrolls handed over” MX, Melbourne, 31.1.2002), a niedawno Ukraina przekazała Niemcom pierwszą partię obrazów także bezprawnie przetrzymywanych na Ukrainie. Polska miała i ma możliwości nacisku na Litwę i Ukrainę, jak np. blokadę granicy, sądy amerykańskie (za przetrzymywanie prywatnych zbiorów), wstrzymanie dotacji dla Ukraińców w Polsce (bo ich nie otrzymują Polacy na Ukrainie!). To tym krajom bardziej zależy na polskiej życzliwości niż odwrotnie. Szczególnie teraz, kiedy stosunki ukraińsko-rosyjskie są bardzo napięte i kiedy także od Polski zależy rozmiar kontaktów Ukrainy z Unią Europejską.

Lepiej jednak dojść do kompromisu. Należy zażądać zwrotu tego wszystkiego, co znalazło się w polskich wnioskach z 1997 roku oraz archiwaliów z terenów dzisiejszej Polski, które w świetle prawa międzynarodowego powinny być przekazane Polsce już w 1945 roku. W zamian możemy oddać tę część archiwum Towarzystwa im. Szewczenki, o którą Ukraińcy się upomnieli, ale także buławę Chmielnickiego, trochę innych pamiątek ukraińskich i np. obrazów z cerkwi łemkowskich oraz cennych dla Ukraińców ukraińskich książek. To są ich pamiątki, które nam do szczęścia nie są potrzebne. Także polskie pamiątki nie są potrzebne Ukraińcom do szczęścia. Zwłaszcza, że ich w ogóle nie szanują. Z artykułu Wojciecha Wybranowskiego pt. „Z piwnic i magazynów” („Nasz Dziennik” 20.9.2004) dowiadujemy się że większość obrazów polskich artystów jest przechowywana w nieprzygotowanych do tego magazynach Lwowskiej Galerii Sztuki. Wiadomo także, że niszczeją polskie książki i gazety w magazynach lwowskiej części Ossolineum, w tym unikatowy, największy na świecie – włączając w to Polskę - zbiór polskiej prasy z zaboru pruskiego.

Z pamiątek polskich, które by pozostały we Lwowie (ciągle tysiące eksponatów) powinno się utworzyć z pomocą polską Muzeum i Bibliotekę Polską. Są takie placówki np. w Paryżu i Londynie, dlaczego nie miałaby powstać taka placówka we Lwowie?! To byłby najlepszy dowód na to, że w stosunkach polsko-ukraińskich idzie ku lepszemu.

Miejmy nadzieję, że sprawą zwrotu polskich dóbr kultury ze Lwowa zajmie się nowy rząd polski, utworzony po tegorocznych wyborach do Sejmu i Senatu i że przychylnie ustosunkuje się do niej nowy prezydent Ukrainy, Wiktor Juszczenko, który zwyciężył dzięki sporej polskiej pomocy.

Marian Kałuski