Dodano: 12.01.12 - 20:18 | Dział: Głos Polonii

Joanna Sokołowska – Gwizdka

Autorka książki o Helenie Modrzejewskiej odpowiada na pytania Aliny Szymczyk



- Pani Joanno, proszę powiedzieć, jak to się stało, że zainteresowała się Pani osobą Heleny Modrzejewskiej?


- Postacią Heleny Modrzejewskiej zainteresowałam się podczas mojego pierwszego pobytu w Kalifornii w 1998 roku. Wiele napotkałam tam śladów po słynnej artystce, głównie w nazwach - miasteczka, stacji kolejowej, drogi szybkiego ruchu czy kanionu. Wciąż trafiałam na napisy - Modjeska Peak, Modjeska Falls, Modjeska Fire Station, Modjeska Shop itd. Nawet w restauracji można było zjeść kotlet à la Modjeska. Mimo to, postać wielkiej aktorki nie była tam tak znana, jakbym się tego spodziewała. Sama zresztą miałam na jej temat wiedzę bardzo ogólną. Jakim była człowiekiem, o czym marzyła, jak toczyły się jej życiowe losy - o tym nie miałam pojęcia. Po powrocie do Polski zaczęłam czytać praktycznie wszystko, co było dostępne w polskich bibliotekach, a dotyczyło wielkiej aktorki. Coraz bardziej lektury te mnie wciągały, coraz bliższa stawała mi się postać Heleny Modrzejewskiej. Tym bardziej była żywa, że poznawałam ją poprzez jej własne pióro. Cieszyłam się, że artystka tak dużo pisała, że pozostał po niej jej pamiętnik i ogromna ilość korespondencji. Po czasie wydawało mi się, że znam ją od lat i że się „zaprzyjaźniłyśmy”. Stała się dla mnie kimś bliskim.

- Opowiadając o Helenie Modrzejewskiej, użyła Pani sformułowania „wydawało mi się, że znam ją od lat, zaprzyjaźniłyśmy się, stała się dla mnie kimś bliskim”. Opowieść o Helenie Modrzejewskiej w Pani książce „Co otrzymałam od Boga i ludzi” napisana pięknym językiem, kunsztownie wydana, dodam, że występuje w niej fascynacja postacią tej fenomenalnej artystki, co wpłynęło na Pani fascynacje jej osobą ?

- Modrzejewska miała w sobie ogromną siłę i hart ducha. W wielu sytuacjach, wydawałoby się beznadziejnych, kiedy inni by się poddali, ona się podnosiła i szła dalej. Nawet odnosząc największe sukcesy, nigdy nie przestała pracować nad rolami i nad swoją techniką. Osiągnęła szczyty sławy, ale pozostała zwykłym człowiekiem. „Poznałam” ją zarówno jako człowieka pełnego radości, jak i wątpliwości, wielkich wzlotów i upadków, znam ją z życia codziennego, dowcipną, uśmiechniętą, pielącą ogródek, czy narzekającą na los gwiazdy, która musi smażyć kotlety i cerować skarpetki swoim panom. Wyobrażam sobie ją spacerującą wśród cyprysów w kalifornijskim Ardenie, pielęgnującą ukochane róże czy opisującą w listach do rodziny kłopoty z kolejnymi kucharkami. Widzę ją też na scenie, jako wielką aktorkę wzbudzającą niezapomniany dreszcz, oklaskiwaną zarówno przez tłumy w Metropilitan Opera w Nowym Jorku, jak i garstkę widzów w małych prowincjonalnych amerykańskich teatrzykach. Zafascynowała mnie jej ludzka twarz, w ramie oszałamiającego sukcesu i mody na Modrzejewską.

- Wiedza Pani o życiu codziennym, niemal duchowym i emocjonalnym jest szczegółowa, czego wyrazy daje Pani nie tylko w rozmowie, ale również w książce. Proszę powiedzieć jak bardzo Modrzejewska była znana w USA jak na ówczesne czasy?

- W tamtych czasach była jedną z bardziej znanych postaci Ameryki. Oprócz niezwykłego talentu Modrzejewskiej, przyczynił się do tego rozwój kolei, dzięki czemu artystka mogła dotrzeć w najdalsze zakątki kraju. W Ameryce odbyła 23 tury, każda tura trwała ok. pół roku, podczas jednej tury aktorka odwiedzała ok. 80 miast i miasteczek, niektóre po kilka razy, grała 250 przedstawień, w tym zwykle 6 nowych premier. Do teatru przychodzono na Modrzejewską, nie na Szekspira. Rozpisywały się o niej gazety w całym kraju. Zgłaszały się do niej duże firmy, aby użyczała swojego nazwiska dla różnego rodzaju produktów. Szyto damskie stroje a la Modjeska, można było kupić kapelusze a la Modjeska, czy też różne przybory toaletowe a la Modjeska. Aktorka stała się w Ameryce tak naśladowana, że w miastach, przez które przeszła, zaczęła dyktować nie tylko modę, ale i maniery, zachowanie, gesty. „Bombonierki, obwoluty do cygar i pudełka od zapałek ozdabiano jej wizerunkiem; nawet w restauracjach podawano zające i kompoty a la Modejska” – jak napisał jeden z recenzentów
W miastach, w których występowała bez końca fetowały ją miejscowe kluby, a wieczorem na scenie pojawiały się wielkie kosze kwiatów z „gwiazdą północy” na szczycie, utkaną z białych i czerwonych róż. Modrzejewską nazywano „Gwiazdą północy”, czyli przybyłą z Polski, kraju leżącego gdzieś tam na północy Europy.
Niedawno kupił ode mnie moją książkę wnuk Grovera Clevelanda - prezydenta Stanów Zjednoczonych z czasów Modrzejewskiej. Powiedział on, że jego dziadek i babcia z największa radością przyjmowali artystkę w Białym Domu, jeśli tylko pozwalała na to geografia i że był to dla nich zaszczyt. To też świadczy o randze Heleny Modrzejewskiej w Ameryce.

- Modrzejewska w swojej epoce była kobieta dużego sukcesu. Czy Pani sądzi, że jakaś inna polska aktorka ma szansę w USA na taką karierę?

- Myślę, ze teraz są zupełnie inne czasy i trudno porównywać role dzisiejszego aktorstwa z ówczesnym. Kiedyś teatr spełniał ważną funkcję jako rozrywka, część intelektualnego rozwoju, czy miejsce spotkań towarzyskich. Teraz większy wpływ na popularność aktorów ma film. Doszły też nowe media za pośrednictwem Internetu, teatr więc odgrywa dziś inną rolę. W XIX wieku ten kraj ciągle jeszcze był „zdobywany”, o wielu rzeczach nie wiedziano, wielu nie znano. Można było więc zagospodarować wiele pól. Obecnie wszechobecna pop kultura wypiera tzw. kulturę wyższą, coraz mniej miejsca jest na wybitne talenty, a coraz większą popularność i uznanie zdobywają ci artyści, którzy trafiają w gusty większości. Tak więc ze względu na specyfikę obecnych czasów nie sądzę, aby powtórzył się fenomen Modrzejewskiej w Ameryce.

- Na czym polegał fenomen Modrzejewskiej?

- Na niezwykłym talencie, połączonym z urodą i pracowitością. Artystka dawała ludziom niezapomniane przeżycia, wywoływała emocje. Gdy umierała na scenie, płakała cała widownia, gdy odzyskiwała wzrok jako Jolanda, córka króla Rene, radość widzów nie miała granic. Jej role nie były sztuczne, wykreowane dla potrzeb scenicznych, postacie teatralne miały ludzką twarz. Modrzejewska długo nad nimi pracowała, wczuwała się w przestawiane osoby, w ich sytuację życiową. Nad niektórymi rolami pracowała całe życie. Tak było np. z Marią Stuart, Artystka dużo czytała, wyobrażała sobie królową, jej odczucia, pojechała nawet do Edynburga, by zobaczyć celę, w której Maria Stuart była zamknięta. Niektóre postacie poprawiała, nie wierzyła, że były z gruntu złe. W Damie Kameliowej, granej w Ameryce pt. „Camile”, starała się udowodnić, że bohaterka została kurtyzaną, bo zmusiły ją do tego warunki, że w rzeczywistości była wrażliwą osobą, uwikłaną w system społeczny. To podejście Modrzejewskiej do postaci podobało się autorowi Aleksandrowi Dumasowi.
Poprzez kreowane przez siebie postacie Modrzejewska pokazywała człowieka, takim jakim jest, ze swoimi radościami, rozterkami, wątpliwościami. Podobno nawet recytując kolejne liczebniki potrafiła wywołać niezapomniane wzruszenia. Dzięki temu stała się amerykańską legendą na długie lata, a ślady po niej przetrwały do dziś.

- Czy trudno jest dla pani mieszkając w USA pisać w pięknym języku polskim?

- Nie, ponieważ nigdy nie przestałam posługiwać się językiem polskim. Przez cały czas mojego pobytu za Oceanem (od 2001 roku) pracuję lub współpracuję z polskimi gazetami. W Kanadzie, przez 6 lat redagowałam „List oceaniczny” - dodatek kulturalno-literacki, wydawany przez dziennik „Gazeta” w Toronto. Przyjmowałam teksty literackie do druku, oceniałam ich wartość, poprawiałam język. I sama dużo pisałam. Język angielski jest dla mnie językiem porozumiewania się na tym kontynencie, ale wypowiedzieć się od serca, czy dyskutować na temat kwestii ważnych, lub mniej ważnych potrafię tylko w języku polskim.

- Proszę powiedzieć jak została pani pisarką?

- Od kiedy pamiętam lubiłam pisać. Traktowałam to jako zabawę, sprawiało mi przyjemność bycie sam na sam z kartką papieru i kreowanie świata wyobraźni, w którym wszystko jest możliwe. Podczas studiów polonistycznych na Uniwersytecie Łódzkim, udało mi się spotkać z Marią Kuncewiczową, w jej domu w Kazimierzu nad Wisłą. Bardzo starannie przygotowałam się do tej wizyty, przeczytałam wszystkie książki pisarki, zanotowałam wiele pytań. Maria Kuncewiczowa była dla mnie postacią z innej epoki, ostatnim reliktem przedwojennego pisarskiego świata. Czekała na mnie na progu, w koronkowej bluzce ze stójką, pięknie uczesana. A miała już dziewięćdziesiąt lat. Oprowadziła mnie po swoim domu i jego tajemnicach – to biurko Wyczółkowskiego, a to słynny plakat, mojej przyjaciółki z Paryża – opowiadała. Zapach starych mebli, kolory pieca huculskiego i suche bukiety, które pisarka uwielbiała. Byłam oczarowana. Nie zadałam ani jednego z przygotowanych pytań, to pani Maria mnie wypytała o mnie i pokazała mi cząstkę swojego świata. Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że pisarza gna ciekawość ludzi, zjawisk, przeszłości, przyszłości i wszystkiego co nas otacza. Pisarz ma nieodpartą potrzebę podzielenia się z innymi swoimi obserwacjami i przemyśleniami. Dlatego pisze.
Po wizycie u Marii Kuncewiczowej napisałam reportaż, który ukazał się w Wielkanocnym numerze łódzkich „Odgłosów”. Maria Kuncewiczowa przysłała mi kartkę z Kazimierza, w której „dziękuje mi za atmosferę”. Był to dla mnie największy komplement, jaki mogłam dostać i zachęcił do dalszej pracy.

- Maria Kuncewiczowa była prawdziwą damą z innej epoki. Miałam przyjemność rozmowy z nią w jej domu w 1985 roku podczas koncertu z kapelą w Kazimierzu. Było to dla mnie duże przeżycie, gdyż występowaliśmy dla dziennikarzy z całego świata na placu przed domem Kuncewiczów. Pani Maria wyszła po nas przed dom, a my wręczyliśmy jej lubelski placek z kaszą gryczaną, jej ulubiony. Pani Maria oprowadziła nas po domu, potem pokroiła sama placek, wyjęła z kredensu butelkę z orzechową nalewką. Zwróciła się do jednego z członków kapeli z prośbą o rozlanie i już po chwili delektowaliśmy się szlachetnym trunkiem w maleńkich zgrabnych kieliszeczkach siedząc za pięknym olbrzymim drewnianym stołem. Cieszę się ogromnie, Pani Joanno, że spotkałam Panią na mojej drodze, jest Pani interesującą osobą, poszukującą ciekawych ludzi i tematów wartych ocalenia.
Proszę powiedzieć, co w pracy pisarskiej jest najtrudniejsze, a co jest najpiękniejsze i najciekawsze?


- Pisanie ma różne fazy. Przyjemne jest poszukiwanie materiału, poznawanie obszaru, który nas zaciekawił. Wtedy czujemy się jak Sherlock Holmes, odkrywający tajemnice i łączący pozornie nie związane ze sobą nitki wydarzeń. Gdy już siada się do komputera, aby przelać myśli, nachodzą różne wątpliwości - a czy warto, czy to ktoś przeczyta, czy ma to sens. Poszukuje się metody, aby obraz był jak najbardziej czytelny. Po długiej nieprzespanej nocy, gdy już się nam wydawało, że uchwyciliśmy to „coś”, po kolejnym czytaniu tekstu, ma się go ochotę wyrzucić wszystko do kosza i zacząć od nowa. Pisanie to jak rzeźbienie nieokrzesanego materiału, nadawanie mu formy i dopracowywanie, niemal w nieskończoność. Ile razy by się nie czytało, zawsze się znajdzie coś do poprawienia. W pisaniu jest się samotnym, tylko ja, papier, myśli i długie godziny, które nie posuwają pracy do przodu. I wiele frustracji z tego powodu. Dopiero, gdy praca jest już zakończona, gdy książka ma już swój ostateczny kształt, następuje etap radości. Cieszymy się, gdy nasza praca idzie w świat, gdy przestajemy być anonimowi, rozmawiamy z ludźmi, dzielący się swoimi opiniami, czytamy listy od czytelników. Jeśli sprawiło się komuś radość swoim piórem, gdy obudziło się uśpione struny, zbudowało poczucie dumy z przynależności do własnego narodu, dostarczyło przeżyć i emocji, to to jest największa radość i zapłata za żmudne godziny spędzone sam na sam z komputerem.

- Kto jest dla pani wzorem pióra w dzisiejszym trudnym świecie?

- Mam wielu ulubionych pisarzy dawnych i współczesnych. Każdy ma coś innego, co mnie interesuje. Ale powiem o jednej współczesnej pisarce, której pióro jest mi najbliższe. To Aleksandra Ziółkowska- Boehm, mieszkająca w Wilmington w stanie Delaware, była sekretarka Melchiora Wańkowicza, autorka kilkudziesięciu książek dotyczących nie tylko Wańkowicza, ale i wielu ważnych wydarzeń z historii Polski. Uważam, że literatura faktu jest niezmiernie ważną dziedziną, gdyż utrwala wydarzenia, które umkną na zawsze, gdy ich w porę nie złapiemy. Aleksandra Ziółkowska pisze o faktach i ludziach, którzy istnieją. Ich losy podane na tle historii Polski tworzą fascynującą opowieść. Autorka posługuje się bardzo pięknym, literackim językiem, od jej książek nie można się po prostu oderwać. Niosą przy tym duży bagaż historii, autentycznych wydarzeń, które nas wzbogacają o wiedzę o Polsce i nas samych.

- Dziękuję pięknie i życzę wiele wartościowych książek z nadzieją na ponowne spotkanie w Chicago.

...............................................
Wywiad z autorką książki o Helenie Modrzejewskiej, Joanną Sokołowską – Gwizdka, przeprowadziła Alina Szymczyk w Zrzeszeniu Literatów im. Jana Pawła II w Chicago