Dodano: 26.09.11 - 19:53 | Dział: Godne uwagi

Obietnice wyborcze




Jakem się zalicoł, kiełbasy wisioły, jakem się ozynił, kasik się podzioły
Jakem się zalicoł, godoli mi panie, jakem się ozynił, do roboty chamie.

Weselna przyśpiewka ludowa.

Sporą część kampanii wyborczej stanowią zawsze zarzuty każdej partii pod adresem innych o niedotrzymanie wyborczych obietnic. Głównie to opozycja zarzuca aktualnie rządzącym, że co innego w czasie wyborów gadali, a co innego wyszło, ale bywa i odwrotnie, albo i tak, że jedna część opozycji oskarża inną, iż czegoś tam nie dotrzymała. W tekście przypominam kilka prostych możliwości poprawy tej sytuacji. Spróbujmy trochę tę przyśpiewkę przerobić. Na bardziej „wyborczą”. Może zaśpiewa to jakiś kandydat?

Jakem kandyduwoł, wielem obiecywoł, a jak mie wybroli, tom głupków wykiwoł. Russel miał powiedzieć, że ludzie wolą umierać niż myśleć. Nie wiem co miał na myśli, ale wyborcy ani czytać tzw. programów wyborczych, ani zastanawiać się nad ich realnością nie lubią. Ja nie znam nikogo, kto wybiera się głosować i ma pojęcie o programie wyborczym jakiejkolwiek partii. Ale zagłosować chce, bo „ma być lepiej”. Nie dobrze, ale właśnie lepiej. Dokładniej, to jemu ma być lepiej niż sąsiadowi, kumplowi czy szefowi. Bo im się nie należy. A jemu tak. Ogólnie może być nawet gorzej, byle on miał lepiej niż otoczenie. To stara i dobrze znana prawda. I kandydaci nie mają wyboru; muszą obiecać, że będzie lepiej. Bez względu na to co o wyborcach i realności takich obietnic myślą. Jak nie obiecają, to ich nie wybiorą. Czy mogą wymuszających nierealne obietnice ludzi traktować poważnie? Może i potrafią, ale wszyscy to chyba nie. Może dobrze byłoby wprowadzić obowiązek jakiegoś rozliczania parlamentarzystów pod koniec kadencji? I np. wypłacania przez okres kadencji tylko połowy i tak przecież wysokiego uposażenia. Drugą połowę otrzymywaliby (albo i nie) po udowodnieniu, że starali się obietnic dotrzymać. I że składali je w dobrej wierze, tj., że były one realne.

Jakem kandyduwoł, tożem szefa chwolił, a jak mie wybroli, tom go chcioł łobalić. Mówi się, że kampania wyborcza jest dziś „wizerunkowa”. Ludzie nie głosują ani na partię (czytaj program wyborczy), ani na konkretne osoby na listach wyborczych, ale na kilka „symboli”; ludzi dobrze rozpoznawalnych, którzy kojarzą się wyborcy z jakimiś pozytywnymi emocjami. Np. „dokopał” nielubianemu politykowi w publicznej dyskusji lub go publicznie obraził. Albo jest znany jako celebryta, sportowiec czy inszy „wojownik”. Taki człowiek, co to zawsze wie co jest złe, co dobre i jak to osiągnąć. Nieważne czy gada sensownie. Byle miał charyzmę. Bo większość ludzi potrzebuje autorytetu; wodza, który poprowadzi ich do zwycięstwa. Nie wiadomo dokładnie po co komu ta walka ani kogo trzeba zwyciężać, ale wiadomo, że wódz nam to zwycięstwo zapewni. I taki właśnie większy lub mniejszy wódz, a niekiedy lokalny kacyk namaszcza nieznanych ludowi kandydatów na wybrańców narodu. Wyborca może ich nie znać, ale zagłosuje na autorytet namaszczającego. O ilości głosów decyduje w większym stopniu miejsce na liście wyborczej, niż znajomość kandydata, który często bywa „spadochroniarzem” z bardzo niekiedy odległego miasta. W ten sposób namnaża się sztucznie politycznych „szabel”, które potem bezmyślnie głosują jak im wódz nakazuje. Niekoniecznie z pożytkiem dla regionu, z którego kandydowali. Bywa jednak, że jakiś namaszczony zechce być samodzielny. Z rozmaitych powodów. Może np. uznać, że szef prowadzi partię w złym kierunku i w następnych wyborach nie uda mu się „załapać”. Może się z szefem zwyczajnie pokłócić. Może też uznać, że szef działa na szkodę Ojczyzny. W tym przypadku zawsze pisanej z dużej litery. I nagle, ni stąd ni zowąd szefa olewa i głosuje inaczej niż partia. Na ogół jest to (przynajmniej być powinno) inaczej niż oczekiwali jego wyborcy. Jeśli takich „niesubordynowanych” znajdzie się więcej, to mamy rozłam i wkurzonych wyborców, których szanse na realizację w/w „zwycięstwa” gwałtownie maleją. Może warto byłoby znacząco zredukować liczbę posłów, a kolejność na listach wyborczych ustalać przez losowanie? Kolejność alfabetyczna, choć lepsza niż to co mamy, też dopuszcza manipulacje. A może głosować tylko na partie i pozostawić liderom możliwość dobrania sobie „współposłow” wedle uznania? Lipy byłoby mniej.

Jakem kandyduwoł, syćko jasne było, a jak mie wybroli, to się pokreciło.
Obietnice wyborcze rzadko składane są w postaci implikacji „Jeśli spełniony będzie warunek W, to ja wykonam działanie P”. Ludzie tego nie lubią i żądają obietnic bezwarunkowych. Świat się jednak zmienia i przeciętny parlamentarzysta wpływ ma na to znikomy. Nawet parlamentarzysta w USA. Istnieje już program komputerowy, który ze sporym prawdopodobieństwem przewiduje kierunki zmian, ale do prognozowania, a szczególnie z czteroletnim horyzontem czasowym jeszcze bardzo daleko. Nie potrafimy nawet dokładnie przewidzieć głupiego trzęsienia ziemi. A gdyby było ono np. w Kaliforni lub Niemczech, to wiele pięknych planów szlag by trafił. Nie tylko w Polsce. Może warto byłoby zobligować kandydatów do jasnego określenia warunków, w jakich podejmą obiecywane wyborcom działania? To bardzo mocne żądanie. Opór byłby po obu stronach, bo wyborcy implikacji nie lubią. Ale takie formułowanie obietnic ułatwiałoby potem weryfikację stopnia ich dotrzymywania.

Jakem kandyduwoł, Polska wybiroła, a jak mie wybroli, kasik się podziała.
Poważnym problemem jest w Polsce siła mandatu Wybrańców Narodu. Do wyborów idzie na ogół grubo poniżej 100% obywateli. Zdaje się, że ostatnio bywało i ok. 50%. Tak więc znając mniej więcej strukturę zbioru tych, co na wybory pójdą można tak pokombinować z obietnicami, by trafić w tych, co pójdą na pewno. Jeśli się pogłówkuje, to można te obietnice nawet sensownie wyartykułować. Tak, by można się było z nich dobrze rozliczyć. Nie musi to jednak, niestety, oznaczać że zgodne z tymi obietnicami działania są korzystne dla wszystkich, czy tylko dla większości Polaków. Może warto byłoby wprowadzić obowiązek głosowania w wyborach? Tu też opór byłby po obu stronach, ale gra jest chyba warta świeczki, bo ta zmiana jest najłatwiejsza do wprowadzenia. W tym sensie, że nie wymaga dyskusji nad sformułowaniem stosownego przepisu.

Łatwo jest demokrację krytykować czy formułować jakieś propozycje lokalnej poprawy. Można też, jak np. Churchill uważać, że demokracja jest zła, ale nic lepszego jeszcze nie wymyślono. Trudno jednak nie dostrzec, iż na całym świecie narasta obecnie jakiś zupełnie nowy kryzys zaufania. Ma on inny charakter niż dotychczasowe. Ja nie potrafię tego dobrze wyartykułować, ale wydaje mi się, że poszukiwanie prostych analogii do przeszłości nie jest tu dobre. Oprócz uwzględniania zmian „technologicznych” (np. szybkość przepływu informacji) czy zmiany wielkości i rozkładu napięć ekonomiczno gospodarczych powinno się uwzględniać również pewne zmiany mentalnościowe. Demokracja, którą dziś mamy jest chyba bardziej „angielska” niż „grecka”; akcent pada chyba bardziej na „równość szans politycznych” niż „równość szans ekonomicznych”, o co chyba pierwotnie Grekom chodziło. I ta „angielska” demokracja ma (miała?) się lepiej w towarzystwie pewnych wartości w jakimś sensie „transcendentnych”, które pomagają demokracji wypełnić miejsce, gdzie nie da się stosować jasnych reguł postępowania. Jan Paweł II mówił, że tak jak wiek XX był czasem wielkich ideologii, tak nasz wiek będzie czasem religii. A istniejące religie mają bardzo różny stosunek do demokracji. Tak przy okazji; nie ma, niestety, dobrej i „demokratycznej” ordynacji wyborczej. Pokazał to w połowie XX wieku Kenneth Arrow (pierwszy Nobel z ekonomii). To nie jedyny „formalny” kłopot naszego ustroju. I raczej trzeba porzucić nadzieję na opracowanie jasnych procedur prawdziwego poprawiania demokracji. Wydaje się zresztą, że zatomizowane dziś społeczności ulegają jakimś niezrozumiałym jeszcze nastrojom „zmęczenia” czy „znudzenia” różnymi sposobami politycznego myślenia i głosują w zasadzie niezależnie od działań polityków. Politologia jako tzw. nauka dopiero raczkuje; na dziś nie wygląda by miała jakieś trzymające się kupy teorie. Warto jednak pamiętać, że Grecy z demokracji raz zrezygnowali.

Waldemar Korczyński