Dodano: 19.02.11 - 16:10 | Dział: Na każdy temat

Opowieść niedokończona

W roku 1993 zmarł nagle mój mąż, miał zaledwie 36 lat, zostałam sama z trójką małych dzieci w wieku 3,5 Emil, Marcin 9 i najstarsza córka 12 lat. Mój mąż pochodził z Łodzi i tam też urodziły się nasze dzieci. W oczekiwaniu na mieszkanie, którego nigdy nie otrzymaliśmy, mieszkaliśmy w prywatnej kamienicy na strychu, 3 piętro, bez c.o. Jak wiadomo w tych latach było wielkie bezrobocie. Mąż pracował dorywczo, od czasu do czasu zarobił coś, grając na weselach albo w nocnych lokalach, nie było tego zbyt wiele. Ja natomiast, po ukończeniu średniego studium, o kierunku społeczno prawnym, złożyłam podanie o wstąpienie do szkoły podoficerskiej w Szczytnie i miałam zacząć od września 1993 roku, ale wcześniejsze wydarzenie przekreśliło moje marzenie i zaczęła się droga prosto do piekła.

W tym czasie pracowałam na czarno, 20 km poza Łodzią na plantacji, na kolanach a zimą w ogromnych nieogrzewanych magazynach, przy pakowaniu i ładowaniu na tiry. Była to praca - powiedziałabym dla skazańców, ale taka była sytuacja i zmuszona byłam pracować tam przez trzy lata.

Po śmierci męża zaczęły się kłopoty wychowawcze z Marcinem, który był chory na zespół ADHD, o czym nie miałam zielonego pojęcia, i nigdy nikt mnie nie oświęcił, że istnieje taka choroba. Nawet lekarz, do którego często chodziłam z synem, bo nie dawaliśmy sobie z nim rady, był nadpobudliwy, był w ciągłym ruchu i musiałam mieć oczy z przodu i z tylu, by czegoś nie zbroił. Moje wizyty u lekarza kończyły się zawsze tak samo. Wyrośnie z tego i wręczano mi receptę na syrop uspakajający. Jak już wspomniałam prawdziwe problemy zaczęły się po śmierci męża. Marcin przestał chodzić do szkoły, wagarował, nie odrabiał lekcji, bo… nigdy nic nie miał zadane.

Wychodziłam z domu o 5.30 a wracałam o 18., praktycznie dzieci wychowywała ulica, Marcin zaczął palić papierosy i uciekał z lekcji, sytuacja wymykała mi się z rąk i byłam zmuszona zrezygnować z pracy a co za tym idzie, bieda zagościła w naszym domu na dobre. Renta, którą otrzymywałam po zmarłym mężu wystarczała zaledwie na czynsz a pomoc z opieki społecznej była minimalna i okresowa, toteż zaczęłam brnąć w długi, aż po szyję. Nie powiedziałam o najważniejszym, miałam do spłacenia dług za pogrzeb męża 11000 tys. złotych, bo w momencie śmierci nie był ubezpieczony a i ja pracowałam na czarno, dlatego też całą sumę musiałam spłacić sama.
Pierwsza zima, która nadchodziła zapowiadała się mroźna a my już nie mięliśmy gazu z powodu zadłużenia a po tygodniu odcięto nam także prąd.

Możecie Państwo sobie wyobrazić jak się czułam, świat runął mi na głowę. Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy w ciemnym i zimnym mieszkaniu, wszyscy razem, pod jedną kołdrą, żeby się ogrzać, nawzajem. Opowiadałam dzieciom zmyślone bajki, żeby nie myślały o głodzie, starałam się rozładować sytuację ale wiem że były rozczarowane i zawiedzione bo nigdy przedtem nie doświadczyły czegoś podobnego, a ja czułam się winna całej tej sytuacji.

Nie wiedziałam od czego zacząć, gdzie szukać rozwiązania. Widząc, że opiekunka społeczna nie robi nic innego, jak tylko stara się, żeby zabrano mi dzieci i kieruje sprawy do sądu. Nie bierze pod uwagę faktu, że jestem sama i ze względu na Marcina musiałam zrezygnować z pracy. Psycholog szkolny potwierdził, że Marcin jest niezdyscyplinowany i wymaga bezustannej opieki i kontroli, ale to do nikogo nie przemawiało i coraz częściej stawałam przed sądem jak pospolity przestępca, aż w końcu ograniczono mi prawa rodzicielskie a Marcina umieszczono w ośrodku wychowawczym.

W 1995 roku pani kurator sądowa zaproponowała mi pomoc w sensie, że będę pracowała u jej męża w pracowni krawieckiej po 4 godziny dziennie, po południu. Oczywiście zgodziłam się natychmiast i przez rok jakoś dawałam sobie radę, ale firma pani kurator (niestety dla mnie) rozwijała się coraz bardziej i mój dzień pracy wydłużał się w miarę potrzeb firmy. Pracowałam od 7 rano do 15. i od 17. do 23. i znów Emil zostawał cały dzień pod opieką córki, tak jakby to ona była jego matką. Dzisiaj wiem, że pani kurator nie miała prawa zatrudniać mnie w takim wymiarze godzin, znając moją sytuację, ale pracowałam za dwóch i nie chciała ze mnie zrezygnować a na moje prośby o zmianę systemu, dawała mi do zrozumienia, że jestem niewdzięczna i nie potrafię docenić jej gestu.
Do domu wracałam często o północy nie widząc dzieci praktycznie cały dzień, prałam i sprzątałam w nocy. Przez moją nieustanną nieobecność w domu Emil nie zaliczył roku szkolnego, wtedy zwolniłam się z pracy, nie patrząc na to, co myśli pani kurator i zajęłam się dziećmi, tak jak powinna zajmować się każda matka. Ale to znowu odbiło się na budżecie domowym i sytuacja się powtórzyła.

W 1997 roku, moja prośba o pomoc finansową na zakup węgla została rozpatrzona negatywnie, to też zmuszona byłam palić meble, najpierw z mojego pokoju, potem z pokoju dzieci a na końcu z kuchni. Został stół i jedna ławka, a w pokoju tylko wersalka, na której spaliśmy wszyscy razem. Głód i zimno towarzyszyły nam codziennie, jedliśmy tylko wtedy, gdy udało mi się zdobyć coś w Caritasie albo znaleźć jakąś pracę dorywczą na kilka godzin. Dzieci były zmęczone zagubione i smutne. Emil na wszystko patrzył wielkimi oczami ale nigdy nie płakał i nie wymuszał na mnie niczego, zawsze był wspaniałym dzieckiem i nigdy nie sprawił mi najmniejszego problemu, po tej okropnej zimie, gdy już nic nie zostało w domu postanowiłam wyjechać z Łodzi do mojej matki koło Szczecinka.

U mamy dostałam pokoik na strychu i tam mieszkaliśmy przez 2 lata. W tym czasie siostra, która pracowała we Włoszech zaproponowała mi zastępstwo a ponieważ znałam język włoski, po kilku miesiącach znalazłam sobie pracę, zostawiając dzieci pod opieką mamy.
W 2000 roku wpłaciłam pierwszą ratę na 2 pokojowe mieszkanie w Bornym Sulinowo na Pomorzu Zach, między Szczecinkiem a Szczecinem (była jednostka wojskowa armii radzieckiej) i rok później już mieszkaliśmy wszyscy razem, w naszym nowym mieszkaniu, nareszcie jak ludzie. Mogliśmy cieszyć się sobą i naszym szczęściem.
Dzieci już nie były takie małe, ale jeszcze się uczyły, dlatego też musiałam ciągle pracować aby jakoś urządzić mieszkanie.
Pomału, krok po kroku, udało mi się ,mieszkanko było małe ale bardzo przytulne, chłopcy mieli swój pokoik, bardzo ładnie umeblowany a ja z córką miałam do dyspozycji drugi pokój. Nie brakowało nam niczego.

Nasze szczęście nie trwało jednak długo, w 2004 roku spółdzielnia mieszkaniowa oświadczyła lokatorom, że po powtórnym rozliczeniu inwestycji wyszedł niedobór i każdy z nas musi dopłacić do swojego mieszkania około 8 tys. zł. Sprawy oczywiście znalazły finał w sądzie i trwały przez 2 lata, kto był mądry sprzedał swoje mieszkanie i w ten sposób nic nie stracił. W moim przypadku nie było to możliwe, bo nie miałam uregulowanych spraw u notariusza, i w tym czasie przebywałam we Włoszech przygotowując się do operacji. W żadnym wypadku nie mogłam zlekceważyć mojego stanu zdrowia, ponieważ miałam raka piersi i musiałam się poddać natychmiastowej operacji.

Nasze mieszkanie zostało sprzedane na licytacji za marne grosze, policjantowi, a syn Emil, który kończył wówczas 18 lat został wyrzucony na ulicę jak pies, razem ze wszystkimi meblami. Razem z kolegami, udało mu się umieścić całe wyposażenie mieszkania w garażach i na strychu u obcych ludzi, za co musiałam niestety płacić regularnie.

Pani burmistrz Bornego nie kiwnęła nawet palcem, żeby pomoc nam choć w znalezieniu jakiegoś magazynu do przechowania mebli a wielokrotnie prosiłam ją osobiście podczas moich pobytów w Polsce. Pani burmistrz ograniczała się tylko do tego, żeby mnie obrazić. Obiecała jedynie, że pomoże Emilowi, a co ze mną będzie to już nie jej sprawa, ale nawet i tego nie spełniła, bo Emil spał u kolegów, w tajemnicy przed rodzicami, albo u znajomego, który pracował w hotelu i wpuszczał syna po kryjomu na noc.

.......................

Dzisiaj nie mam już nic. ludzie pobrali sobie wszystko, jestem bezdomna i nie mam dokąd wrócić. Wszystkie moje próby odzyskania mieszkania zostały bez echa, nikt nic nie wie a pan prezes bezkarnie okrada ludzi.
Nie siedzę bezczynie, cały czas próbuję coś robić, znaleźć wyjście z tej tragicznej sytuacji, ale czuję, że słabnę. Boję się, że nie dam rady.
Zawsze starałam się sama radzić z moimi problemami, ale nazbierało się tego trochę i psychika mi wysiada, już nie daję sobie sama z tym rady.

Opowiedziałam w wielkim skrócie o swoim życiu, tu na łamach GI KWORUM, zachęcona przez redaktora naczelnego. Napisałam o swoim nieszczęściu, bo uważam, że w sytuacji, w jakiej się znalazłam, powinnam liczyć na konkretną pomoc od państwa. Niestety, było inaczej. Tam, gdzie chodzi o zwykłego człowieka o konkretną pomoc dla niego, następuje wielka niemoc. Brak funduszy. Inaczej jest, gdy chodzi o kogoś z pierwszych stron gazet.

Aktualnie przebywam we Włoszech, ponieważ muszę być pod stałą kontrolą medyczną, a w Polsce nie mamy nawet adresu tymczasowego, syn Emil musiał zrezygnować ze szkoły i ze swojego zamiłowania do sportu i wyjechał do Anglii, starszy syn Marcin jest obecnie na południu Francji. Jesteśmy jedynie w kontakcie telefonicznym...

Małgorzata Romanowicz
Kontakt telefoniczny i e-mailowy z Panią Małgorzatą Romanowicz w dyspozycji redakcji GI KWORUM