Dodano: 25.06.10 - 13:28 | Dział: Głos Polonii

Ostatni wywiad


„POŚWIĘCIĆ SWOJE ŻYCIE BEZ RESZTY”...

(Ostatni wywiad z Marianem Owczarskim, udzielony 13 czerwca 2009 roku Radiu "Polskie Rozmaitości”, w Detroit)


Red. Jerzy Różalski: Dzisiaj chciałbym zaprosić Państwa na ciekawe spotkanie z osobą bardzo znaną w kręgach polskiej emigracji – nie tylko michigańskiej, amerykańskiej, kanadyjskiej – artystą-rzeźbiarzem, kustoszem słynnej chyba na cały świat Galerii Zakładów Naukowych w Orchard Lake (Michigan). Marian Owczarski jest dzisiaj gościem programu Polskich Rozmaitości. Witam serdecznie.

Marian Owczarski: Ja również witam Cię serdecznie i Twoich Radiosłuchaczy.

Red.: Wielokrotnie mieliśmy okazję współpracować organizując dziesiątki różnego rodzaju konkursów, wystaw, o których mówiliśmy – wielokrotnie występowałeś w naszym Radiu, czy to mówiąc o Galerii, o Zakładach Naukowych, czy też o działalności Towarzystwa Przyjaciół Sztuki Polskiej, z którym od lat jesteś związany. Ostatnio, tutaj, wśród Polonii, bardzo głośna stała się wiadomość o tym, że zamknięto na kłódkę Twoje mieszkanie w Orchard Lake i nie możesz wejść do mieszkania. Czy to prawda?

M.O.: Tak, to jest prawdą. Nie mogłem ostatnimi czasy odwiedzać swego pokoju często, bo jest na trzecim piętrze. Po wymianie biodra miałem utrudnione chodzenie po schodach; więc poszedłem tylko żeby wziąć trochę bielizny. No, i zauważyłem, że nie mogę wejść dlatego, że jest kłódka na moich drzwiach.

Red.: Zapytałeś kanclerza, czy kogoś innego, dlaczego tak jest?

M.O.: Nie było kogo zapytać. Poszedłem do maintenance. Oni powiedzieli mi, że przecież to przy mnie założono tę kłódkę. Ja mówię: „Dopiero pierwszy raz to widzę”. Po prostu kłamią na każdym kroku.

Red.: I co tam jest w tym pokoju?

M.O.: W pokoju jest łóżko, moje książki, moje różnego rodzaju drobiazgi, moja bielizna, moje ubranie, moje papiery, listy, i tak dalej – to wszystko, co się normalnie w mieszkaniu trzyma.

Red.: Może wobec tego cofnijmy się w czasie. Jesteś związany z Orchard Lake od trzydziestu siedmiu lat. Jak to się wszystko zaczęło?

M.O.: Zaczęło się bardzo prosto. Miałem wystawę na Uniwersity of America w Waszyngtonie i tam przyszli ludzie z Białego Domu. Między innymi, moimi osobami towarzyszącymi byli rektorzy różnych uczelni i zdarzyło się, że był tam też ksiądz Ziemba. W pewnym momencie, jakiś sympatyczny pan zapytał mnie, czy ja bym nie chciał zostać artystą-rezydentem w Princeton. W tym czasie nie bardzo wiedziałem, co to znaczy. To słyszał ksiądz Ziemba i mówi: „Po co ty masz iść do Princeton? Przyjedź do Orczardlejku!”. Potem użył wszystkich możliwych środków, żeby mnie ściągnąć do Orchard Lake. Powodem tego zainteresowania moją osobą było to, że pani, która była od ceremonii w Białym Domu, zobaczyła moje prace i jej się spodobały; była nimi zainteresowana. To było właśnie jednym z powodów, że ci panowie również zainteresowani byli moimi pracami.

Red.: Może jeszcze, żeby bliżej przedstawić Ciebie, szczególnie młodszej generacji, bo to trzydzieści siedem lat, to już dwa pokolenia urosły w tym czasie. Chciałbym powiedzieć, że jesteś absolwentem Akademii Sztuk Plastycznych w Warszawie. Tak?

M.O.: Tak. Jestem absolwentem Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, Wydziału Rzeźby, ale jednocześnie przez cały okres studiów zajmowałem się konserwacją i uczęszczałem na wykłady z konserwacji do Bohdana Marconiego. To jeden z najbardziej wybitnych, polskich konserwatorów. Potem pracowałem w wielu kościołach, wielu pałacach, zajmując się rekonstrukcją rzeczy zniszczonych. Między innymi, stu moich kolegów pracowało w Wilanowie, ale ja sam robiłem wilanowski kościół Św. Anny. Rekonstruowałem z zewnątrz rzeźby, bo jak Rosjanie stacjonowali w Wilanowie, to w nocy, nie mając nic do roboty, strzelali do tych figur, które były na tym kościele, utrącając głowy, ręce. I ja będąc na trzecim i czwartym roku Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, jeździłem tam i uzupełniałem wszystko po kolei. To był taki suplement do mojego stypendium. Poza tym, robiłem konserwacje wszystkich obrazów wewnątrz. Pewnego dnia, proboszcz zadzwonił i mówi: „Marian, obraz w głównym ołtarzu spadł”. To było „Zwiastowanie” z podobizną Marysieńki Sobieskiej. Po prostu, Marysieńka Sobieska, żona króla Jana III Sobieskiego, pozowała do tego obrazu. Przed wojną zrobiono konserwację obrazu. Użyto tzw. klajstru – z mąki pszennej zrobiono taki rodzaj kleju, podklejono to grubym płótnem i to przez wiele lat trwało, ale robaczki przyszły, najpierw zjadły ten klajster, a potem, jak nie stało, to zjadły płótno i przez zimę było wszystko w porządku, ale na początku marca, jak ludzie troszkę rozgrzali wnętrze kościoła, to ten obraz cały spadł. W dużych kawałkach, małych kawałeczkach – i ja w kaplicy bocznej rozłożyłem gazety i na tym zacząłem jak mozaikę układać, jakby puzzle taki właśnie, te wszystkie kawałki. Potem to nakryłem płótnem i na nowym płótnie zacząłem przyklejać woskiem. To wszystko, co tylko mogłem przykleić we właściwe miejsce, to przykleiłem, ale około czterdziestu procent sam domalowałem. To było czterdzieści lat temu. Teraz, jak byłem w Polsce, zrobiłem zdjęcie i dziwiłem się sam sobie – nie mogłem znaleźć miejsc tych co domalowałem, a co było oryginalne. To znaczy, że prawdopodobnie wykonałem dobrą robotę, bo to wygląda zupełnie poprawnie i dobrze. To jest jeden z najlepszych portretów żony Jana III Sobieskiego.
Tak samo, w tym samym czasie, jak zdawałem dyplom w sześćdziesiątym pierwszym roku, konserwowałem fasadę kościoła, też pod wezwaniem Św. Anny, w Warszawie. Te wszystkie rzeźby, które są na fasadzie, są bardzo ważne jeśli idzie o historię Polski. Czterej ewangeliści, którzy stoją na frontonie, to są jedne z najlepszych rzeźb Jakuba Monaldiego – nadwornego rzeźbiarza Stanisława Augusta. Postaci te są bardzo głęboko rzeźbione. Od Zamku pierwszy stoi św. Jan i ma twarz Stanisława Augusta; drugi, który jest obok św. Jana, to Krasicki, trzecim jest Trembecki, czwartym Naruszewicz. To są te portrety, które Monaldi zrobił, a potem do tego dorobiono szaty tych czterech ewangelistów.
Konserwując ten kościół, zdjąłem obraz św. Anny, który zakrywał miejsce, gdzie był zakryty orzeł stanisławowski. Za udział w Powstaniu 1863 roku rząd carski nakazał zdjąć orła i założyć obraz św. Anny. Więc ja zdjąłem obraz, a na nowo zrobiłem rzeźbę orła. Tego, który jest w tej chwili na kościele św. Anny.

Red.: Mówimy o kościele w Warszawie, na Krakowskim Przedmieściu?

M.O.: Tak. Wiele kościołów w Polsce, szczególnie zaś w Warszawie, ma moje rzeźby – na Czerniakowie, czy w Wilanowie, czy nawet na Służewcu. Tam są moje rzeźby.

Red.: Po dziesięciu latach, tak mniej więcej szacuję z tego, co mówisz, wyjechałeś do Stanów i dostałeś propozycję, którą przyjąłeś; zostałeś w Stanach Zjednoczonych. Co na to władze PRL?

M.O.: Jest taka rzecz, pierwszy raz w sześćdziesiątym ósmym roku przyjechałem do Kanady i zostałem zaproszony, żeby zrobić Pokój Polski w Orczardlejku, ale w tym czasie, po prostu... nie był to odpowiedni czas, więc ksiądz z Lincoln Park zaprosił mnie do siebie. Tam zrobiłem najpierw św. Franciszka dla niego, jako takie memorial dla jego siostry, dla miejscowego klasztoru, a potem pracowałem dla kardynała Johna Francisa Deardena – dla tych szkół, które w tym czasie powstawały, rzeźbiłem Rycharda P. Gabriela, następnie Tomasza z Akwinu. Tam wykonałem cały szereg rzeźb dla tych szkół, a w tym czasie przygotowałem osiem czy dziewięć wystaw. Przeważnie o tematyce religijnej to były rzeczy. Jak wróciłem do Polski, to nie chciano oddać mi mojego dowodu osobistego, tylko mówili, że ani Polska Ludowa, ani Partia nie jest zainteresowana, żeby jakiś Owczarski jechał za granicę i robił wystawy o tematyce religijnej. I zaczęli mnie „mordować” – zaplombowano mi samochód, który przywiozłem, zabrano mi wszystko, cokolwiek kiedykolwiek zarobiłem w Polsce i powiedziano, że nigdy nie wyjadę z Polski.
Starałem się wiele razy o paszport, dotarłem wreszcie do samego naczelnika Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, pana Walczaka. On najpierw był bardzo uprzejmy, a potem, jak zobaczył moje akta, to zaczął wrzeszczeć na mnie i powiedział, że na dłoni mu włosy wyrosną, jak ja otrzymam paszport. No więc, powiedziałem mu, już przy drzwiach jak byłem i już wychodziłem, że będzie musiał sobie warkoczyki zaplatać. Ten się rzucił w moim kierunku, ale ja już wyszedłem na zewnątrz. W dwa miesiące później znalazłem drogę, że dostałem paszport na jeden miesiąc. A ja płynąłem „Batorym”, więc to było czternaście dni w jedną stronę i czternaście dni w drugą stronę. Przypłynąłem do Montrealu. No, i zostałem. Najpierw zacząłem robić rzeźby żeby wykończyć wnętrze kościoła w Woodstock, a potem robiłem już witraże w Chatham. Duże witraże, które były interesujące – z resztek, które wyrzuciły zakonnice, bo zbudowały nową kaplicę, a witraże po prostu wyrzucono na chodnik i one tam niszczały.

Red.: Który to był rok?

M.O.: To był już siedemdziesiąty drugi.

Red.: W tym samym roku dotarłeś do Orchard Lake na zaproszenie księdza Ziemby, tak?

M.O.: Pracując i w Woodstock, i w Chatham, przygotowywałem swoje rzeźby na wystawę i jak tylko nadarzyła się okazja na Uniwersytecie of Ameryka, to właśnie, to był początek mojego kontaktu z Orchard Lake.

Red.: Rok 1972, młody Marian Owczarski, ale już mający na koncie sporo sukcesów, przyjeżdża do Orchard Lake i zastaje Galerię. Jak tak Galeria wyglądała wtedy?

M.O.: Galeria była pusta. Nie było nic w Galerii, ale samo to miejsce, było dla mnie podnietą do tego, żeby stworzyć galerię, w której będą mogli ludzie z Polski przygotować polskie wystawy. Więc jest taka rzecz: najtrudniejszą sprawą dla każdego Polaka, przedtem i teraz też, jest to, żeby można było zrobić pierwszą wystawę. Moim, jak gdyby założeniem, było to, żeby stworzyć galerię, która będzie taką odskocznią, takim miejscem, gdzie pierwszy katalog, pierwszą wystawę, będzie można zrobić w Ameryce. I to właśnie było taką podnietą, że ja zacząłem najpierw zbierać to, co było możliwe żeby stworzyć galerię.
Ponieważ pracowałem nad tym, to m.in. ksiądz Jasiński któregoś dnia przyniósł mi ogromną ramę, bardzo piękną. Ta rama była otulona taką szmatą czarną. Szmata była zabezpieczeniem przed zniszczeniem tej ramy, którą ks. Jasiński znalazł na Michigan Craftors – był tam taki sklep, gdzie sprzedawano ramy. Mnie zainteresowało to, że z jednej strony było płótno, a z drugiej skorupa czarna. Ksiądz Jasiński zaczął do mnie mówić: „Czego ty się grzebiesz w tej szmacie, jak ja ci taką piękną ramę przyniosłem?”. Powiedziałem, że jest ciekawa, ta rzecz. Potem zużyłem około dziesięciu kilogramów masła i zacząłem zmywać to płótno – było ono pokryte dwoma warstwami lakieru asfaltowego. To jest jedyny sposób na usunięcie asfaltu. Jak ktoś będzie miał pochlapany asfaltem samochód czy coś innego, to jest bardzo prosty sposób na rozpuszczenie tego asfaltu przy pomocy masła. To jest stara metoda usuwania różnego typu smół, właśnie, z obrazów czy innych przedmiotów.

Red.: Ale skąd ta smoła znalazła się na tym płótnie?

M.O.: To nie smoła, to po prostu ktoś ukrył ten obraz, gdyż ostatni raz obraz Świerzyńskiego „Wnętrze katedry na Wawelu” był sprzedany w Berlinie za 122 tysiące marek niemieckich i to właśnie w 1922 roku. Ciekawe: 122 tysiące i 22-gi rok. W każdym razie, od tego czasu obraz ten zniknął. Nie było tego obrazu.
W tym czasie miałem klasy już – konserwacji – i m.in. właśnie pokazywałem, jak można zmyć [zanieczyszczenia]. Zmywałem dotąd, dopóki nie uzyskałem powierzchni obrazu. I to jest bardzo piękny, bardzo wartościowy obraz. Wnętrze katedry na Wawelu. Tak wyglądała katedra 127 lat temu, namalowana przez Saturnina Świerzyńskiego (1820-1883) i dzisiaj ten obraz jest wart około dwustu tysięcy dolarów!
Więc ja po zmyciu tego obrazu do tego momentu, gdzie już widać było karakle, pęknięcia. W tych pęknięciach to jeszcze jest ten asfalt, ten lakier. Tego nie ruszałem, bo bałem się żeby nie naruszyć powierzchni farby. Dobrze było, że ktoś zanim to pomalował tym asfaltem, pokrył powierzchnię dwiema warstwami werniksu, miękkim i twardym werniksem. To uratowało ten obraz. Tak, że dzisiaj mamy okazję obejrzenia.
Obraz ten podziwiają wszyscy. Również prof. Estreicher, jak był w Galerii, czy Ojciec Św., kiedy jeszcze jako kardynał odwiedził Orchard Lake. Każdy z nich uważał, że płótno powinno wrócić do Krakowa, bo nie ma takiego obrazu, który by pokazywał, jak katedra wyglądała przed rekonstrukcją w latach dwudziestych. Na tym obrazie są lustra, kotary, fragmenty wykonane w stylu gotyckim, które teraz są usunięte, i jest normalna architektura romańska całego wnętrza, a tylko ołtarz jest dokładnie ten sam, dokładnie tak samo wygląda, jak w tym czasie, jak 127 lat temu. Jest to okres, kiedy na Wawelu urzędowały austriackie wojska. Tak, że to jest, z wielu względów, historycznie bardzo ważny obiekt dla kultury polskiej, dla historii Polski.

Red.: Ksiądz Walery Jasiński, z tego, co ja pamiętam, bo to był początek mojej kariery w Ameryce, słynął z tego, że krzewił polskość w Orchard Lake w każdym względzie, nie tylko w nauczaniu religii po polsku i mówieniu o sprawach takich, jak kultura, historia itd. Jaki był jego komentarz na temat tego obrazu, gdy zobaczył go po renowacji?

M.O.: W momencie, jak zacząłem zmywać i pokazałem – ksiądz Jasiński często przychodził do Galerii – więc jak zobaczył, że ta szmata staje się obrazem, oczywiście, bardzo się ucieszył, ale dopiero rezultat końcowy był takim momentem, gdzie myśmy zobaczyli co to jest, że to jest wnętrze katedry na Wawelu i to właśnie z tego okresu, sto dwadzieścia siedem lat temu namalowane przez Świerzyńskiego.
Oczywiście, to był jeden z pierwszych obrazów, jaki wystawiłem w Galerii, a potem zrobiłem wystawę doktora Józefa Malejki, w Nowym Jorku, w Fundacji Kościuszkowskiej. Dowiedziałem się, że dr Malejka skupuje kolekcje francuskie, nienawidził malarstwa religijnego i wyrzucał je. Mówię mu: „Nie wyrzucaj, tylko daj nam”. I w ten sposób powstała cała kolekcja obrazów, szczególnie Matki Bożej, które dostałem od doktora Malejki.
W tym czasie zacząłem uczyć historii sztuki polskiej i te obrazy służyły mi jako przykłady różnych stylów. Mam gotyckie, mam barokowe, mam włoski barok, mam klasycyzm francuski, bardzo pięknie oprawiony, i cały szereg rzeczy, które z tych kolekcji dr. Malejki wróciły do nas, do Galerii. Ja to dostawałem i wieszałem na ścianach – to było coś, w tej pustej Galerii... i zaczęło brakować miejsca. W związku z tym, została wolna tylko górna część okien, która była z równych kawałków zrobiona – ja to zasłoniłam i tam właśnie zacząłem umieszczać i wieszać te obrazy Matki Bożej.
Podobnie, dostałem kolekcję rzeźby ludowej. Pani pewna zbierała je przez czterdzieści lat. Potem znalazła osobę, która chciała on niej to odkupić albo zapłacić za to, by oddać to do Orchard Lake. Pojechałem wtedy na Long Island – zimą, były bardzo ciężkie warunki, zwłaszcza, jeśli chodzi o przejechanie przez góry – i przywiozłem tę kolekcję. Zasłoniłem okno, drzwi, które kiedyś były, i tam zrobiłem półki i umieściłem sto pięćdziesiąt rzeźb ludowych z Podhala.
Ciekawostka: to są rzeźby z Paszyny. Paszyna, to jest taka maleńka wioska, zagubiona blisko Zakopanego, gdzie dużo było pozostałości po zakażeniach przez armię austriacką i ci ludzie do dzisiaj cierpią na te schorzenia. Ale tam się zdarzyło, że tam był dobry ksiądz, który interesował się sztuką ludową i on tylko prosił o wykonywanie rzeźb, szczególnie zimą, kiedy ta miejscowość odcięta była od świata, nie komunikowała się z nikim. Oni robili rzeźby, ale ksiądz poprosił również o to, żeby również pomalowali je. W związku z tym, rzeźby z Paszyny są nie tylko wykonane w drzewie, ale mają taką sobie tylko właściwą kolorystykę. Tak, że oglądając tę całą kolekcję ma się wrażenie, że to jest takie bajkowe, ale jednocześnie reprezentujące pracę, modlitwę, muzykę – to wszystko, co tych ludzi interesowało. Po prostu sztuka ludowa jest odzwierciedleniem duszy i to właśnie bardzo jest charakterystyczne. Sto pięćdziesiąt figurek, wykonanych w drzewie.

Red.: Te zbiory nadal są w Orchard Lake?

M.O.: Tak, oczywiście. Zrobiłem półki, potem – żeby nie było zbyt bezpośredniego dostępu – zrobiłem pleksiglas, taki zabezpieczający duży płat. I to jest właśnie ta cała ściana, jak się wchodzi do Galerii po lewej stronie, to jest cała kolekcja rzeźby ludowej z Podhala.

Red.: W ten sposób, przez te trzydzieści siedem lat powstała wielka Galeria. Jedno pytanie: są tam obrazy, dzieła sztuki darowane Orchard Lake. Ale Ty przecież jesteś artystą – sam prowadziłeś działalność, sam promowałeś artystów z Polski, pomagałeś im i część tych obrazów jest Twoja. Czy jest jakiś rozdział w tym? Czy uważasz, że w Galerii są obrazy, które są twoją własnością i Orchard Lake nie ma do nich prawa?

M.O.: Od samego początku nikt nie dawał żadnych pieniędzy na Galerię. Ja musiałem pracować – robiłem witraże, robiłem rzeźby – można je znaleźć w różnych miejscach w Cranbrook (w Art Museum), można zobaczyć je w Whatley, w Hamtramck (w Public Library). Zrobiłem wiele popiersi w stali nierdzewnej, za które dostawałem pieniądze. Tak samo, na Uniwersytecie of Michigan (popiersie Skłodowskiej), robiłem witraże dla kościoła we Flint, zrobiłem duży, cały fronton – rzeźby i witraże – w Parisville. Wszystkie pieniądze lokowałem w to, że jeśli tylko była okazja kupienia czegokolwiek co miało jakiś sentymentalny, czy narodowy wydźwięk żeby powiesić w Galerii, to ja to kupowałem.

Red.: Wracając jeszcze do tego obrazu Świerzyńskiego, który okazuje się cennym dziełem sztuki, który Polska chciałaby, żeby wróciło do Polski. Renowacja takiego obrazu wymaga nakładu czasu, prawda, i pracy? Ile trwa renowacja takiego obrazu?

M.O.: To było... ponad chyba trzy miesiące zabrało mi, żeby zmyć. Potem podkleić, uzupełnić te miejsca, które były dziurawe i pokryć je na nowo, naciągnąć na krosno, następnie pokryć je werniksem. Położyłem kilka warstw – najpierw miękki werniks, żeby zachować wszystko od zniszczenia, potem twardszy, i cały obraz przepracowałem na nowo przy pomocy takiego specjalnego zestawu, który sam skomponowałem – to jest około 60 procent wosku, 40 procent terpentyny, tj. gabarowej żywicy z dodatkiem weneckiej terpentyny. Po prostu tak, żeby w warunkach orczardlejkowskich, w warunkach michigeńskich, gdzie jest tych temperatur i wilgotności niemało.
Dlatego wszystkie obrazy, które są w Galerii – one musiały być przeze mnie na nowo odnowione, żeby można je było trzymać w Galerii. W Galerii nigdy nie miałem A/C. Nigdy nie miałem żadnego systemu chłodzenia czy kontrolowania wilgotności. W związku z tym, musiałem tak dobrać środki, żeby to po prostu przetrwało. To, co jest w tej chwili, jest dlatego, że...

Red.: ...ktoś o to dbał.

M.O.: Tak.

Red.: Ale to, o czym mówisz: te środki, te terpentyny, te werniksy, farby, płótna itd. To przecież kosztuje pieniądze i to spore. Kto za to płacił?

M.O.: No więc, musiałem pracować, żeby to kupić...

Red.: I swoją pracą i zarobkami swoimi opłacałeś wszystko to, co stworzyłeś w Galerii, tak?

M.O.: Wszystko, co było w Galerii musiałem sam zapłacić.

Red.: Wspomniałeś wcześniej i o roli księdza Jasińskiego, który promował polskość i polską kulturę. Rozumiem – wybitny umysł intelektualny. Jak Ty go wspominasz, jako jednego z księży działających w Orchard Lake?

M.O.: Przede wszystkim to był jeden z najlepszych ludzi. To był filozof Polonii. Poświęcał swoje życie ludziom bez reszty. I to zarówno tutaj, jak i w Polsce. Każdego dnia można było widzieć ks. Jasińskiego idącego na pocztę albo z listem, albo z małą paczką, którą wysyłał komuś w formie pomocy. Jednocześnie, on organizował Veritas, który się zajmował sprawami religijnymi, ale i polskimi, skupiał ludzi trochę inteligentniejszych, wykształconych, na terenie Detroit. To jest człowiek unikat. On wydawał „Sodalisa” i to w większości własnym sumptem. „Sodalis” – to było wydawnictwo, które zajmowało się propagowaniem nie tylko polskiej kultury i sztuki, ale jednocześnie „Sodalis” był tym pismem, które było jak gdyby łącznikiem między żywą Polską i Ameryką. On podawał wszystkie wiadomości, które były istotne dla Kościoła. A więc, oczywiście, było sporo ludzi, którzy byli przeciwni jemu i jego działalności, ale to był super, super dobry człowiek.

Red.: Z tego, co opowiadasz, w tej chwili Galeria liczy kilka tysięcy obrazów, które tam się znalazły dzięki Twojej pracy. Mrówczej pracy. Ile z tych obrazów trafiło do Galerii za sprawą innych ludzi, związanych z Orchard Lake? Czy ktoś jeszcze się dokładał do tego?

M.O.: Oczywiście, ksiądz Daniłowski z Pennsylwanii był spadkobiercą doktora Małka, kolekcjonera, który podarował wiele rzeczy Fundacji Kościuszkowskiej, ale również do Galerii w Orczardlejku. Cokolwiek dostałem w darze od ludzi, jak ks. Daniłowski czy ks. Brokowicz, to momentalnie wieszałem na ścianach. I to są rzeczy bezsprzecznie należące do Szkół [Zakładów Naukowych w Orchard Lake – przyp.M.K.]. Jedyna rzecz, ja to po prostu odnawiałem, odświeżałem.
Dostaliśmy obraz np. Jacka Malczewskiego – „Szkic do Zamieci”. Jest bardzo interesujący, m.in. dlatego, że to jest autoportret Malczewskiego z postacią Chrystusa w tle. Ale ten obraz był bardzo zniszczony, bo był malowany na tekturze i brakowało jednego oka. Ja gdzieś w albumie znalazłem zdjęcie tego obrazu i domalowałem. To było domalowane trzydzieści lat temu, więc trudno mi teraz powiedzieć, które oko ja domalowałem, a które było oryginalne. Tak samo bardzo zniszczony był obraz Malczewskiego „Ostatni powstaniec”. To jest jedyny, pierwszy symbolistyczny obraz, gdzie powstaniec z 1863 roku wraca do domu boso z szaflikiem pustych naczyń. Po prostu Malczewski chciał powiedzieć, że całe powstanie było do luftu, nie udało się. Według mnie to powinno również wrócić do Polski, może do Poznania, gdzie jest cała kolekcja obrazów Jacka Malczewskiego, symbolistycznych właśnie.

Red.: Ostatnie wydarzenia, założenie kłódki na Twoim mieszkaniu, a wcześniej jeszcze założenie kłódki w Archiwum, i to tak z dnia na dzień, po otwarciu kolejnej wystawy prac młodzieży – wiem, że było rozgoryczenie, wiem, że liczne mamy dzwoniły do nas, dlaczego nie mogą zobaczyć wystawy i porównać prac swoich dzieci z pracami innych dzieci. Czy to był początek tego trudnego okresu po trzydziestu siedmiu latach pracy w Orchard Lake, że zaczęto cię, delikatnie mówiąc, szykanować i dyskryminować. Czy to się jeszcze wcześniej zaczęło?

M.O.: Więc to zaczęło się dokładnie łącznie z przyjściem księdza Timothy Whalena do Orchard Lake. Jednym z pierwszych tego objawów było to, że ks. Whalen zatrudnił taką panią Helenę, która miała ogromne wykształcenie artystyczne – mianowicie: była babysitter przez trzy miesiące u bratanka księdza Ziemby. I on [Whalen] dał jej klucze i do dyspozycji pana L., maitenance’a. I oni po prostu zaczęli robić „porządki” w Galerii.
Pani Helena postanowiła zrobić garage sale galeryjny, z prac Galerii. Więc ja pozbierałem takie rzeczy, które są drugorzędne, trzeciorzędne – 65 eksponatów, które sobie mogła wziąć pod namiot i to sprzedać. Ja nie chciałem być świadkiem tego. Pojechałem na wakacje do Polski na dwa tygodnie. Jak wróciłem, okazało się, że ona wzięła 185 rzeczy i co sprzedała, to sprzedała, a resztę whole-sale zrobiła. Jakaś pani, która miała taki antyk store na końcu Orchard Lake i Grand River, przyjechała i zabrała to wszystko i wywiozła.

Red.: Nie wiesz, jaka cena była?

M.O.: Nie wiem. Nie powiedziano mi.

Red.: A te pieniądze przyszły do Orchard Lake?

M.O.: Prawdopodobnie. Ale to były grosze. Na przykład obraz, który w tej chwili wisi w Galerii, moi przyjaciele kupili za pięć dolarów (!), a to jest obraz wart około tysiąca pięciuset dolarów najmniej.
Innym razem dostaliśmy od rodziny pana Kowalskiego, który był zamożnym producentem kiełbas, bardzo piękną Matkę Boską Częstochowską. Sama rama była warta około pięćset dolarów, bo była grubo złocona złotem dukatowym. Obraz był ręcznie malowany i bardzo dobrze zrobiony. Został sprzedany za pięć dolarów pod namiotem. To kupiła jakaś pani, która znała Kowalskich i wiedziała o tym. Na drugiej stronie była dedykacja dla Orczardlejku. Po prostu, to zrobiło bardzo złe stosunki między nimi a Orchard Lake – ta rodzina powiedziała, że więcej nie da grosza. Oni dawali do pół miliona czasami dla Orchard Lake.
Takich faktów było bardzo wiele. Trudno mi nawet powiedzieć, co ta p.Helena wywiozła, co ona sprzedała, co ona zabrała. Trudno jest sobie wyobrazić. Na przykład pewnego dnia wezwała maitenance’ów i oni weszli na zaplecze. Tam były kiedyś zakrystie, bardzo piękne szafy, wykonane z czarnego orzecha i jasnego dębu. Takie gabloty. Ona zamiast zawołać stolarza, żeby to rozebrać – chciała to usunąć – wezwała ludzi z maintenance i oni młotami potłukli, wyrzucili. A w tych gablotach ja miałem dziesiątki gobelinów polskich, dziesiątki tkanin dekoracyjnych, tych, które używałem, jak burlapy, czy innego rodzaju kolorowe tkaniny. To wszystko zostało wyrzucone na śmieci. Po prostu, trudno sobie wyobrazić akty dewastacji tych ludzi – ignorantów, kompletnych ignorantów. Bo trudno ich inaczej nazwać. Jeżeli ludzie po prostu wyrzucają coś, czego nie rozumieją.
Przykład taki – ostatnio zamknięto Galerię. Wystawa, która była jedną z najpiękniejszych jeżeli chodzi o wystawę dzieci, ponad 117 entries, uczestników, tych ludzi młodych z Detroit i z okolic Detroit. Otwarcie było bardzo uroczyste – było ponad trzysta osób. Nawet poproszono kanclerza Whalena, żeby wręczył pierwszą nagrodę. Następnego dnia przychodzę, żeby otworzyć Galerię, a tam jest założony padlock [kłódka]. Zamknięte.
Dlaczego? I to przez cały miesiąc? Minął miesiąc, oni zrobili inwentaryzację po tygodniu czy dwóch i nie otworzyli. Dopatrują się, że gdzieś tam może być jeszcze coś, co należy do Galerii...
Zamknięcie mego prywatnego pokoju – podobno powodem było, że ja wziąłem jakiś karton i wynosiłem z mego pokoju. To mnie nie wolno wziąć moich własnych rzeczy z mojego własnego pokoju? To już jest w ogóle szczyt bezczelności. Jak można w ten sposób?

Red.: Ale wróćmy do tego barbarzyństwa, bo trudno to inaczej określić wyrzucenie gobelinów, makat, rozbicie młotami cennych mebli. Przecież to wszystko działo się w momencie, gdy do życia została powołana tzw. Misja Polska. Czy to jeszcze wcześniej było?

M.O.: Tak. Misja Polska, to jest – ty mówisz o Antypolskiej Misji, tak? Czy o Polskiej Misji? O czym?

Red.: Powiedz, co Ty o tym sądzisz? Nie wiem, co tutaj jest antypolskie, a w którym momencie ta misja jest polska?

M.O.: Tamto, co było przedtem, to było zupełnie antypolskie, bo wszystko, co było polskie ta pani Helena wywaliła na śmieci.

Red.: To była polskiego pochodzenia, ta osoba?

M.O.: Ta pani nie była polskiego pochodzenia. Ona była... mąż jej był z pochodzenia Rumunem, a ona nie wiem, jakiego typu była mieszańcem. W każdym razie ona nie miała pojęcia o niczym...

Red.: A czy kanclerz Whalen wiedział o tym, co się dzieje?

M.O.: Ona spędzała z kanclerzem czas godzinami. Po prostu się naradzali. W tym czasie, kiedy kanclerz nie miał jednej minuty, by ze mną słowo zamienić. Jak ja prosiłem o to, żeby się z nim widzieć, nie miał czasu. Natomiast ona godzinami przesiadywała u niego.
Chodziło o to, aby uporządkować Galerię. Kazano zabrać mi swoje rzeczy z Galerii. No trudno, jeżeli ja zacząłem wynosić niektóre rzeczy, które uważałem, że nie są potrzebne do dekoracji, nie służą Galerii, to znowu były pretensje do mnie – jak ja śmiem wynosić coś z Galerii. I tutaj wkracza ta Misja Polska, której przedstawicielem jest i dyrektorem zrobili pana Chumięckiego, który nie ma zielonego pojęcia o tym, co jest.
W czasie spisywania – spisywali przez dwie godziny jedno z tych właśnie pomieszczeń z tyłu Galerii i odrzucili różnego typu rzeczy. Ja właśnie podniosłem kawałeczek papieru i mówię, że to wszystko coście spisywali nie ma jednej dziesiątej wartości tego, co ten papierek wyrzucony do śmieci. I dopiero pokazałem, że tego papierka nie ogląda się normalnie – trzeba patrzeć na niego pod światło. To jest pierwszy wodny znak Piłsudskiego na banknotach po odzyskaniu niepodległości.

Red.: Na pewno wiele osób może zadawać sobie pytanie: spośród tych tysięcy dzieł, obrazów, które jeszcze nie zostały sprzedane na pchlim targu, czy można odróżnić, co należy do Orchard Lake, a co jest Twoją własnością po tylu latach pracy?

M.O.: To jest bardzo łatwe. Dlatego, że przed trzema laty ksiądz kanclerz Whalen zażyczył sobie, abym usunął swoje rzeczy z Galerii, bo oni chcą mieć czystą Galerię. W związku z tym, ja zacząłem brać niektóre rzeczy, które były moje, a które służyły przez lata w Galerii jako przykłady – czy sentymentalne, polskie, czy religijne. To, co otrzymałem dla Galerii, to od razu to odświeżałem, odnawiałem i wieszałem na ścianach. I te wszystkie rzeczy, co do jednej, wszystko wisi na ścianach. I one są własnością Szkół. Własnością... w tej chwili trudno mi zgadnąć... bo jest podział administracyjny – high school jest trzymany oddzielnie, seminarium trzymane jest oddzielnie i ksiądz kanclerz ma swoje biuro oddzielnie. Kanclerz nie interesuje się jeżeli chodzi o stronę artystyczną, czy religijną, czy w ogólności przedmiotową tych rzeczy. Jego interesuje wartość tego obrazu, wartość rynkowa obrazu, czy wartość ta, którą mogą ewentualnie ubezpieczyć (...). Wszystkie rzeczy, które są w Galerii w tej chwili ja wieszałem dlatego, że one mają wartość albo narodową, albo religijną, albo sentymentalną dla Polaków. A to po prostu jest solą w oku tych ludzi, którzy w tej chwili w Orchard Lake rządzą. Na tym polega rzecz.

Red.: To znaczy przeszkadza im polskość tych dzieł sztuki?

M.O.: No, prawdopodobnie, bo oni są niezainteresowani tym. Oni są ignorantami kompletnymi. No, proszę, zapytaj kogokolwiek z tych administratorów, czy oni cokolwiek wiedzą na ten temat. Abdolutnie nic nie wiedzą. I oni nie chcą wiedzieć! Jeżeli dyrektor administracyjny, Martin Vucinaj, potrafi powiedzieć, że Orchard Lake nie jest już polską instytucją, tylko podlegającą bordowi, grupie jakiejś, nie wiadomo co, to trudno po prostu wymagać od niego, żeby on wiedział cokolwiek na temat kolekcji, czy na temat tego, co jest w Galerii.
Oni nie są zainteresowani, żeby przyprowadzać Polaków. Weź ostatni przykład: grupa 30-tu czy 40-tu kobiet, które chciały zobaczyć „Panoramę Polską”. Nie mogły się dostać do „Panoramy”, dlatego, że pan od Misji Polskiej zabrał taśmy, pozamykał. Sekretarz kanclerza Whalena prosił mnie, żebym ja otworzył. Ja pokazałem, gdzie się otwiera, jak się otwiera, próbowaliśmy pokazać „Panoramę”, ale taśm nie było, bo zostały ukradzione, zabrane, a bez tego nie można było nic pokazać. Oczywiście, pani Karen Majewski mówiła, że tylko chwilowo my nie mamy czasu, żeby oglądać. To jest nieprawda. Że możemy iść Galerię zobaczyć. Nie możemy iść Galerii zobaczyć, bo od dwóch miesięcy Galeria jest zamknięta – nie wiadomo dlaczego.
Komu to służy? Komu to przeszkadza, że Galeria była otwarta i udostępniona dla ludzi zwiedzających? W każdą pierwszą niedzielę miesiąca miała być wystawa. Była taka niedziela teraz, miała być wystawa poświęcona polskiemu malarstwu i... oczywiście, pana Chumięckiego nie było. W związku z tym Galeria była zamknięta i nie było dostępu do Galerii. Ludzie przychodzili, postali, postali i poszli. Komu to służy? Miała być wystawa malarstwa polskiego i pogadanka wygłoszona przez Ciebie samego – tu chodziło o media polskie, które są: radio, gazety – chciałem poprosić tych ludzi, żeby powiedzieli coś o tym, bo to jest rodzaj nie tylko propagandy, ale informacji dla Polonii. Przecież sto czy dwieście osób, które przyjdzie i posłucha tego, to jest dla nas rodzaj propagandy, ale rodzaj dobrej propagandy, rodzaj informacji, reklamy. Jeżeli to jest utrudniane, to jak ja to mogę nazwać Polską Misją? Jeżeli ktoś celowo zamyka, bo jemu się nie podoba buzia, czy nie podoba się sposób wyrażania?
Sami szkalują, plują. Przecież ksiądz kanclerz Whalen na mnie opowiada bzdury niesamowite do ludzi, że ja sprzedawałem obrazy, żeby się utrzymać w Orchard Lake. Przecież to bzdura. Jak z pustego pomieszczenia mogłem sprzedawać cokolwiek, jeżeli tam nie ma nic? To ja pracowałem – robiłem witraże, robiłem rzeźby, wygłaszałem pogadanki i robiłem konferencje w bibliotekach w Troi, w Livonii itd. Za to dostawałem grosze, ale to były pieniądze, które później lokowałem w Galerii: na materiały, na werniksy, nawet na sprzęt, który jest w Galerii. Orchard Lake nigdy nie dał grosza na to. Każda rzecz, która jest w Galerii, była przeze mnie zapłacona z moich własnych zarobków, które zarobiłem na zewnątrz i... ja... [głos się załamuje]... przecież ja traktowałem tę Galerię, jak swój dom!

Red.: Ale czy Ty nie miałeś żadnej pensji w Orchard Lake?

M.O.: Nigdy. Nie płacono mi jednego centa.

Red.: To znaczy prowadziłeś to wszystko, jak to się mówi, za wikt i opierunek, że miałeś kąt w mieszkaniu. Tak? Ile razy remont zrobili w tym mieszkaniu przez te 37 lat?

M.O.: Nigdy. Nigdy nie zrobili żadnego remontu. Byłem bardziej wykorzystywany jak jakikolwiek niewolnik amerykański. Tylko czarny miał przynajmniej opiekę ze strony tego, który go utrzymywał. U mnie było odwrotnie, ja musiałem postarać się o rzeczy, odnowić je, powiesić i zrobić reklamę dla Orczardlejku. Wszystkie moje wystawy – od Atlantyku do Pacyfiku – były reklamowane, że to są wystawy z Orchard Lake.
Zrobienie ny Bicentennial amerykański siedemnastu portretów Polaków, których umieszczałem w Galerii, ludzie przychodzili i uczyli się, kim był Kazimierz Funk, który odkrył witaminy, kim był Łukasiewicz, który stworzył system sylogistyczny, pozwalający na każdy komputer, na każdy kalkulator w ręku Amerykanina, to jest według Łukasiewicza, Jana Łukasiewicza. Z kolei Ignacy Łukasiewicz sprowadził do Ameryki rafinację ropy. To była pierwsza defrakcja ropy. Po prostu, on nie liczył niczego. I tak po kolei, od Kopernika, Skłodowskiej, ja zrobiłem siedemnaście portretów tych Polaków, którzy rozsławiali polskie imię. To było w Orchard Lake. I to jest w Orchard Lake w tej chwili zamknięte na kłódkę. Tak, że nie mogą, nikt nie może tego oglądać. To jest właśnie Misja Polska. Na tym ona polega.

Red.: Mówisz, że jest tam dużo obrazów Twoich. To znaczy, nie w Galerii, tylko na zapleczu, tak? Obrazów, które są Twoją własnością. Czy Ty dostałeś się już, czy masz szansę to dostać, czy wiadomo, które są Twoje, czy Orchard Lake rości sobie pretensje do Twoich prywatnych zbiorów?

M.O.: Na ścianach wiszą rzeczy, które są moją prywatną własnością. Dlatego, że ja po prostu kupując coś, przypuśćmy, obraz Malczewskiego „Dwa pokolenia” kupiłem od księdza Żebrowskiego. Jemu za witraż, który robiłem w Parisville, dostałem pięć tysięcy i jemu zapłaciłem za ten obraz. Więc do kogo on należy? Do Orchard Lake, czy do mnie?
I tak jest na każdym kroku.

Red.: W tej chwili rozumiem, że Orchard Lake nie chce oddać tych obrazów.

M.O.: Nie wiem, czy chce, czy nie chce. Po prostu zamknięto wszystko na kłódkę i to wszystko jest zamknięte, nieudostępnione nikomu. Ani mnie, ani zwiedzającym. Nie wiem w czyim to jest interesie. Powiedz mi. Może ja nie rozumiem: Misja Polska, polegająca na tym, żeby zamknąć to, co jest charakterystyczne dla Polski, to, co propaguje polskość.

Red.: Akurat wiem, czym miała być Misja Polska, bo brałem udział we wszystkich zebraniach organizacyjnych. Tylko, że później to się potoczyło w zupełnie inną stronę. Ale nie chcemy w tej chwili rozmawiać. Chodzi mi tylko o to, że jesteśmy świadkami dwóch wydarzeń, które wzburzają. Jedno – to jest zamknięcie Archiwów, drugie – to jest zamknięcie Galerii. Wiemy już, że w Archiwach są cenne zbiory. Wiemy też, słyszeliśmy, że setki tysięcy dolarów wartości są obrazy w Galerii. Nawet mówiąc tylko o tych, które należą do Orchard Lake.
Osoby, które właściwie przyczyniły się do stworzenia tych dwóch wspaniałych ośrodków, z których słynęło Orchard Lake, zostały w sposób absolutnie nieludzki usunięte. Bo zamknięcie miejsca pracy w Galerii, zamknięcie wstępu do mieszkania, to jest takie po 37-miu latach nad wyraz przykre. Usunięcie osoby, której zawdzięczają to wszystko, co zostało stworzone.
A jednocześnie, jesteśmy świadkami, można powiedzieć, całej serii delegacji z Polski, z Ministerstwa Kultury, z Muzeum Narodowego, z Archiwów Narodowych, które przyjeżdżają, które robią tutaj jakieś swoje oceny tego wszystkiego, robią spisy tego wszystkiego. O co w tym wszystkim chodzi?


M.O.: W ciągu ostatnich czterdziestu lat cały rząd socjalistyczny w Polsce komunistycznej próbował dotrzeć, dostać się, do zbiorów orczardlejkowskich ze względu na to, że to ich z wielu względów interesowało. Że, a nuż jest tam coś na nich w tych zbiorach albo oni mogą użyć czegoś przeciwko komuś. I tego wszystkiego chronił ksiądz Roman Nir. Nie pozwalał każdemu, byle komu, przychodzącemu z Polski, na grzebanie w Archiwach. Natomiast ksiądz Whalen zaprosił najpierw człowieka, który zajmował się komunistycznymi archiwami w Łodzi. Ten zaczął grzebać, robić swoje porządki, robić spisy i rejestry, których nie udostępnił ani księdzu Nirowi, ani Orchard Lake. On nawet w początkowej fazie zabronił – zrobił copyrights! – że nie wolno nic używać nikomu bez ich zgody. To już jest bezczelność po prostu. Ignorancja tych, którzy mu pozwolili na takie działanie, A potem przyjechała pani, która miała oglądać albumy kościelne, a ona zatrudniła pana Chumięckiego i ten przez dwa czy trzy tygodnie robił fotografie wszystkich dokumentów, które do niej nie należały, i które do niego nie należały, a które są własnością Orchard Lake. I on to wszystko jej przekazał.
To jest po prostu zbrodnia i kradzież tego, co prawnie należy do Orchard Lake.
Przecież te zbiory są własnością Polonii. I te zbiory powinny służyć Polonii. A jeżeli dochodzi do tego, że są ludzie, którzy robią co chcą z tym, to jest nie w porządku.
Oczywiście, że są ludzie tacy, którzy przyjeżdżają z Polski, którzy są autentycznie zainteresowani, bo niszczeją zbiory, dlatego, że nie ma pieniędzy na ich utrzymanie, ale również są ludzie, którzy mają w tym interes. Ja nie wiem jaki. Trudno mi powiedzieć, jaki interes ma ktoś tam z ministerstwa, jeżeli on nie zna się na tych rzeczach polonijnych. Oni są niezainteresowani polonijnymi sprawami od strony Polonii. Ani religijnymi. Oni sobie nie zdają sprawy z tego, że ten ksiądz Nir, który był przez trzydzieści lat pracującym nad archiwami, był jednocześnie jedynym człowiekiem, który zajmował się zbiorami na temat katolickiej religii w Stanach Zjednoczonych. Żaden z komuchów, czy postkomuchów obecnych, się tym nie interesuje, a to jest bardzo ważna sprawa, bo nikt nie wie nic więcej na temat zbiorów, jakie są w Orchard Lake na temat religijnych spraw w Ameryce. Polskich, religijnych – kto dziś może więcej powiedzieć? Tylko on. Nikt go nie pytał o to. Dlaczego? Bo są niezainteresowani. Są zainteresowani czymś innym. A czym? Nie wiem. Może Ty się dowiesz...

Red.: Ale jeśli chodzi o seminarium. Przyjeżdżają Polacy, klerycy z Polski, którzy są kształceni tutaj na księży, którzy mają służyć katolikom w Ameryce. Ale jednocześnie, czy oni w jakiś sposób partycypują w tej złotej żyle, jaką są Archiwa, zbiory Galerii? Czy to w części ich edukacji seminaryjnej tutaj jest jakoś ujęte?

M.O.: Nie wiem, bo się z tym nie stykałem.

Red.: To znaczy, klerycy nigdy nie przyszli do Galerii?

M.O.: O, tam, sporadycznie, któryś ostatnio... klerycy czasami, czasami... przyszli.

Red.: Prywatnie, tak?

M.O.: Prywatnie. Natomiast, to nie było zorganizowane, Na początku, dziesięć lat uczyłem sztuki sakralnej w seminarium, ale nie płacono mi za to. Był to okres, kiedy mi utrudniano dostanie „zielonej karty”, żebym mógł pracować. W związku z tym, jeżeli nie miałem zielonej karty, żeby móc pracować, więc mi nie płacono. Ja to robiłem, bo byłem niejako podwieszony pod pachy. Byłem „stateless”, bezpaństwowcem. Nie mogłem wrócić, bo mnie komuchy w Polsce chcieli zgnoić i nie mogłem tutaj zrobić niczego, dlatego, że było kilku właśnie bardzo wielebnych ludzi, którzy utrudniali mi zdobycie zielonej karty. Więc ja po prostu byłem za niewolnika – pracującego i uczącego jednocześnie. I taka była moja rola, ale ja to robiłem z przyjemnością, ponieważ chciałem stworzyć Galerię dla Polaków – tych, którzy tutaj są, żeby mieli okazję kontaktu z polską sztuką współczesną. Za każdym razem, jak jechałem do Polski, bo przez pierwsze pięć lat nie mogłem pojechać, bo groziło mi, że mnie zamkną; natomiast później, jak jechałem, to kupowałem za własne pieniądze grafiki, za własne pieniądze kupowałem obrazy. Przecież to ja przywoziłem tutaj przedsolidarnościowe i z czasów Solidarności obrazy. Ja mam całe wystawy, które pokazywałem nie tylko w Orczardlejku, ale w różnych bibliotekach, różnych miejscach, i w okolicach i w samym Detroit, ale i poza Detroit. To było moim celem: propagowanie polskiej sztuki.

Red.: Ale czy chciałbyś, żeby to wszystko zostało w Orchard Lake? Czy taka jest Twoja wola, żeby te rzeczy – te które Ty kupiłeś, te które Ty zdobyłeś, żeby to zostało w Orchard Lake?

M.O.: Moim założeniem od samego początku było stworzenie polskiej Galerii i wszystko, co ja gromadziłem, było w tym celu. Tak, że ja nie miałem rozróżnień: moje – Orczardlejku. To wszystko po prostu było jedno. Dopiero przyjście księdza kanclerza T. Whalena zaczęło robić rozgraniczenia. I usuwanie pewnych rzeczy polskich, żebym ja to zabrał sobie, bo to są moje rzeczy. Natomiast wszystko... [głos się załamuje]... ja to traktowałem... że to będzie galeria stała Polonii, a nie jakiegoś księdza kanclerza, czy jakiegoś Vucinaja, czy innego...
W tej chwili to jest sprawa taka, że trudno to sobie wyobrazić. Ci ludzie, którzy absolutnie nie mają pojęcia ani zainteresowania – ani kulturą, ani sztuką polską – oni dzisiaj dyktują warunki. Oni chcą zabrać, bo chcą sprzedać.
Ja nie gromadziłem tego do sprzedania, żeby ktokolwiek sprzedawał te rzeczy. To były rzeczy po prostu... [głos załamuje się, słychać szloch – przyp.M.K.]

Red.: ...muzealne...

M.O.: Nie tylko muzealne. Jest to przede wszystkim świadectwo naszej narodowej kultury. Mówiło się często... [głos załamuje się], że Galeria w Orczardlejku jest źródłem polskości... tak... Ja teraz nie bardzo wiem, jaki jest cel... do czego dążą ci panowie... co oni chcą osiągnąć...
Chcą zabrać? Chcą okraść mnie z tego, co ja mam? No, bo, jak to można nazwać inaczej?
Przecież żaden z tych ludzi nie przyniósł niczego za jednego centa do Galerii. Ci, którzy chcą teraz zabrać moje rzeczy.
Te rzeczy, które są, nie wiem, jaki jest cel Galerii w tej chwili. Czemu to ma służyć? Komu to ma służyć? Trudno sobie wyobrazić. Jeżeli nie ma pieniędzy na to, żeby mnie zapłacić jakiegoś centa, czy zwrócić nawet moje wydatki na materiały czy co innego, to trudno, żebym ja w tej chwili zachowywał się inaczej niż się zachowuję obecnie, jak nie mam pojęcia co jest grane.

Red.: Pojawiają się też pytania czy chodzi jedynie o sztukę polską, bo dzienikarze „Gwiazdy Polarnej”, którzy przebywali w Orchard Lake, zauważyli, że na przykład u księdza kanclerza pod łóżkiem było dzieło sztuki wartości kilkuset tysięcy dolarów. Mówię tu o obrazie słynnego, francuskiego malarza Chagalla. Czy znasz tę sprawę?

M.O.: Oczywiście. Kiedyś przyszło dwoje ludzi do Galerii. To było bardzo dawno temu. Po obejrzeniu i zobaczeniu, że jest ktoś, kto się troszczy o te sprawy polskie i o polskie obrazy, powiedzieli: „O, może któregoś dnia coś podarujemy”. I zdarzyło się, że ten pan kilka lat później zmarł. Jego żona postanowiła nam podarować jeden z obrazów. Wtedy ksiądz infułat Stanisław Milewski pojechał do Buffalo i od pani Yanick przywiózł Chagalla.
Marc Chagall, urodzony w Rosji, malował wszystko to, co się łączyło z tradycją żydowską w Rosji. Potem osiadł we Francji. Ostatnio jest nawet instytut, który tam powstał, a który sobie rości prawo wydawania opinii na temat wartości i własności obrazów Chagalla.
Po podarowaniu ja ten obraz trzymałem w Galerii. Jak przyszedł ksiądz kanclerz, było to siedem lat temu, to chciał go sprzedać, bo chciał zamienić to na gotówkę. Więc, ja zrobiłem wywiad, dowiedziałem się z archiwów państwowych, że obraz ten, choć był własnością Goldberga, to później cała jego galeria przekazana została do muzeum etnograficznego we Lwowie. Ze Lwowa urząd niemiecki, Arbeitsamt w Lublinie, wziął sobie do dekoracji [biura] tego Chagalla i na tym jest stempel lubelskiej guberni i tam jest numer katalogowy i to pozwoliło na to, że ten obraz mógłby być sprzedany.
Ale ksiądz kanclerz Whalen dał pani Helenie do sprzedania ten obraz. Ona pobiegała po sklepach, żeby to sprzedać – nie mając pojęcia o wartości tego! – więc potem zwrócił się do pani Yanick, właśnie w Buffalo, bo dowiedział się ode mnie, że ona ma więcej cennych obrazów i zapytał ją, czy ona nie może dać więcej, bo oni by chcieli sprzedać ten obraz. Ona powiedziała: „Ksiądz chce sprzedać. Ja też mogę sprzedać”.
Ja nie wiem, co on zrobił z tym obrazem, ale do Galerii ten obraz już nigdy nie wrócił.
Mam elektroniczną kopię – jest to „Artysta i jego muza” Chagalla. Bardzo dobry obraz. Technika mieszana: jest gwasz, tempera i akwarela. I to jest ciekawe. Ja się na tym nie znam. Ksiądz kanclerz decyduje, gdzie się ten obraz znajduje.

Red.: Z artystycznego spojrzenia na całą tę historię – malarz interesujący się tematyką żydowską i hitlerowcy, którzy wzięli sobie taki obraz do dekoracji swoich wnętrz. Jak na to byś spojrzał?

M.O.: Tam nie ma takich specjalnych żydowskich elementów. Marc Chagall był malarzem żydowskiego pochodzenia, ale on malował bardzo ciekawe kompozycje i ten akurat obraz jest jednym z lepszych przykładów malarstwa Chagalla. Wydaje mi się, że nie ma niczego w tym obrazie, co mogłoby świadczyć o żydowszczyźnie w wyraźny, narzucający się sposób, ale jest bardzo piękna kompozycja, więc dlatego jest cenny. Mówią, że około trzystu tysięcy wartości jest.

Red.: Wracając do Twojej przyszłości. Rozumiem, że w ostatnich kilku latach, widząc, co się dzieje, kupiłeś mały domek, nie wiem, czy to jest w Orchard Lake, czy w okolicy. Nie liczysz już na powrót do Orchard Lake?

M.O.: Ja nie mam co liczyć, czy nie liczyć. Jak miałem wymianę biodra, nie mogłem chodzić na górę, na trzecie piętro, bo żadnej pomocy, opieki, ze strony Orczardlejku nie miałem. Najpierw, zatrzymywałem się u znajomych, żeby przetrwać najtrudniejszy okres rekonwalescencji po wymianie biodra. Później, ksiądz kanclerz zarządził wstrzymanie ciepła do mego pokoju, do skrzydła, gdzie ja mieszkałem. Księża, którzy tam mieszkali, dostali zastępcze pomieszczenia. Mnie zignorowano kompletnie. Nie dano mi żadnej szansy... trudno, żebym w nieopalanym pomieszczeniu mógł być tam. Doszedłem do wniosku, że powinienem mieć miejsce, gdzie mogę po prostu siedzieć spokojnie. Tak, że to jest taka sprawa... oczywista.

Red.: Ksiądz Nir podjął decyzję o powrocie do Polski. A Ty, gdzie widzisz swoją przyszłość?

M.O.: Ksiądz Nir nie wybrał sobie Polski jako powrotu, tylko został zmuszony przez księdza kanclerza T. Whalena i przez pana Marcina Chumięckiego, dyrektora Misji Polskiej – i to konkretnie: do końca maja musi opuścić Orchard Lake i w promieniu dwustu mil nie może się znajdować w stosunku do Orchard Lake.
Mnie nigdy nie płacono, żadnego stypendium, żadnej pensji. Tak, że ja nie jestem zobowiązany ani obowiązany do słuchania pana Vucinaja, czy księdza kanclerza, odnośnie mojego pobytu tutaj. To jest moje miejsce. Ja po prostu uważam, że tutaj będę. A Galeria była stworzona i jest stworzona tylko dla Polonii. Dla nikogo więcej.

Red.: Ale jak chodziłem na spotkania Misji Polskiej, te organizacyjne, właśnie ta Galeria, Archiwa, miały być taką reprezentacją kultury polskiej w Ameryce. Nie tylko dla Polaków, ale przede wszystkim dla Amerykanów. Ostatecznie polska kultura, sam wiesz najlepiej, malarstwo polskie, ma w kulturze światowej znaczące miejsce. Mamy czym się pochwalić.

M.O.: Naturalnie, że tak. Dlatego właśnie Galeria miała na przykład siedemnastu Polaków wybitnych, którzy włożyli wielki wkład do kultury polskiej i amerykańskiej. Ktokolwiek przyjdzie do Galerii, to zawsze znajdzie coś ciekawego. Tego, żeby się czegoś nauczyć. Poza obrazami i artifaxami, różnego rodzaju rzeźbami, zgromadziłem ogromną bibliotekę książek, informacji, wydałem setki dolarów na przywożeniu najnowszych wydawnictw albumów z Polski, a teraz oni mówią, że to należy do nich. Do kogo? Do tych ludzi, którzy chcą to wyrzucić, sprzedać?
To jest nonsens. Dotąd się nie wyjaśni, dopóki nie zmienią tych ludzi, którzy decydują i w swojej głupocie nie wiedzą, co robią. To jest właśnie chyba najgorsze, że trudno sobie wprost wyobrazić... jeżeli ktoś nie ma zielonego pojęcia ani o polskiej sztuce, ani o polskiej kulturze; jeżeli ten, który decyduje, nie wie, jaka jest różnica między Mickiewiczem a Mackiewiczem, to trudno sobie wyobrazić, żeby mógł cokolwiek na temat polskości powiedzieć.
Tak, że ja po prostu próbuję przetrwać. Zobaczymy w tej chwili na spotkaniu prawnika Orchard Lake, który jest okłamywany – dawano mu mylne informacje – np. ostatnio ksiądz kanclerz powiedział, że ja wynosiłem ze swego pokoju i ludzie mi pomagali, a jak on widział, to oni wnosili z powrotem. Bzdura! Jak mogłem cokolwiek wynosić, jak jest zamknięte na kłódkę?! Jak mogłem wynosić cokolwiek z Galerii, jak jest zamknięta na kłódkę? Jeżeli on chciał widzieć, co ja wynoszę, to przecież prosta sprawa: podejść i zobaczyć, zapytać „co robisz?”. Przecież ja nie mam niczego do ukrywania. To wszystko było przez lata otwarte.

Red.: Czy Galeria i Archiwa mogły być prowadzone, nadzorowane przez osoby, które nie mają żadnego wykształcenia?

M.O.: Absolutnie nie. Dlatego, że to jest nonsens. Na każdym kroku jest... ci ludzie nie mają pojęcia ani o wartości, ani o przynależności tego wszystkiego. Jeżeli ktoś nie orientuje się, to trudno – ślepemu o kolorach nie można cokolwiek powiedzieć. Niemożliwe.

Red.: Trzydzieści siedem lat, to długi szmat czasu. Ja jestem tylko 35 lat w radiu, ale pamiętam, że moja poprzedniczka, Sylvia Kreutz, miała też z Tobą bardzo dobry kontakt, że często występowałeś również już na początku w ich programach. Przez ten długi czas zawiązały się przyjaźnie i myślę, że wiele osób potrafi docenić to, co robiłeś przez te wszystkie lata. Ze swojej strony jestem przekonany, że Ty też czujesz sympatię do wielu osób. Co byś chciał im dzisiaj powiedzieć?

M.O.: ... [szloch]... co można powiedzieć... oni wiedzą to, co ja chciałbym im powiedzieć... Ja życzę wszystkim... wszystkiego dobrego... [długa cisza]... Ja bym chciał powiedzieć im wszystkim... naszym sympatykom, ludziom, którzy odwiedzali Orchard Lake i tym, którzy dziś odwiedzają... żeby doczekali się momentu, aby ludzie niekompetentni, niewłaściwi, odeszli z tego miejsca i udostępnili to miejsce tym, którzy będą się cieszyli ich własnym szczęściem.
...Wydaje mi się, że byłoby dobrze, że... jak całe rodziny przychodziły i jedni drugim pokazywali to, co jest naszą tradycją, to co jest świadectwem naszej kultury, żeby mogli pokazać coś sąsiadom, znajomym, bliskim, dzieciom... To jest po prostu chyba to, co ja bym chciał powiedzieć... żeby oni wszyscy doczekali się momentu, by to wszystko normalnie wróciło do normalnych form... polskiego ośrodka, którego istnieniu zaprzeczają ci, którzy właściwie powinni być propagatorami tego. Tak, że to jest najbardziej istotny moment, bo prześladowanie Polaka, takiego, jakim ja jestem, czy prześladowanie księdza Nira, to jest tylko wyraz złej woli tych ludzi i tych, którzy decydują o tym. Nikogo więcej.

Red.: Przykro to było usłyszeć, szczególnie znając Twoje osiągnięcia, Twoją pracę i wiedząc, jak wiele to stanowiło dla nas, Polaków, i dla Polonii. Dzisiaj, nie pozostaje mi nic innego, jak podziękować za czas spędzony wspólnie przy mikrofonie. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz będziemy rozmawiać i że może w przyszłości będą jeszcze lepsze dni.

M.O.: ... [szloch]… Dziękuję pięknie za miłą rozmowę i ja mam nadzieję, że może następny raz będę mógł Ci powiedzieć... dużo milsze słowa...


Przenotowała z taśmy audio i edytowała
Mirosława Kruszewska


Marian Owczarski zmarł 15 kwietnia 2010 roku, nigdy nie doczekawszy zadośćuczynienia za wyrządzone mu krzywdy. Rodzina nie odzyskała nigdy rzeczy osobistych ani dzieł sztuki, zamkniętych na kłódki w Orchard Lake. Urna z prochami Mariana Owczarskiego została zabrana przez córkę i wnuczkę artysty do Polski.

(mk)