Dodano: 21.02.09 - 23:34 | Dział: Na każdy temat

Podjęłam decyzję o przesiedleniu

Pamiętam dobrze tamten dzień 16-go sierpnia 2002 roku - wyprawę w nieznane. Czekałam na niego całe jedenaście, długich, okrytych cierniem rozstania miesięcy. Nie widzieliśmy się tak długo, że chwilami zastanawiałam się nad tak oczywistym banałem. Czy poznam mojego męża, kiedy wreszcie stanie w progu naszego polskiego domu. Poznałabym go wszędzie! Poznałabym jego stopy i dłonie, kształt uszu i pełne wiary spojrzenie, ale wtedy sądziłam, że nie wiem nic, ktoś odebrał mi pamięć, zatraciłam cześć siebie. Szalałam z rozpaczy sama doświadczając pierwszych radości i trosk związanych z wychowaniem naszego jedynego, kilku miesięcznego wówczas dziecka. Wtedy byłam przekonana o tym, że on został okradziony z pełnienia tej macierzyńskiej roli, ograbiony przez los. Musiał i chciał wyjechać, by po 11 miesiącach móc zabrać nas ze sobą. Taką podjęliśmy decyzję wspólnie, wielokrotnie ważąc i mierząc, stawiając na szali nasz los.

Dzwonił zawsze w niedzielę o pierwszej po południu, kiedy spotykałam się z rodzicami na odświętnym obiedzie. Prawie nigdy nie udało nam się normalnie, otwarcie porozmawiać. Nie byliśmy sami, zawsze, ktoś czuwał przy tej rozmowie. Dusiłam w sobie ból, o uczuciach nie rozmawialiśmy nigdy. Często milczenie okazywało się największą rozkoszą. Nie potrzebowaliśmy słów, pragnęliśmy siebie. Umieraliśmy z tęsknoty oboje.

Wreszcie przyjechał po nas. Stanął w progu - jakże podobny do siebie, niezmieniony, ten sam, mój, nasz, ukochany. Było to na pięć dni wcześniej od naszego powrotu, to znaczy mojego początku czegoś, czego nie potrafiłam nazwać w sposób oczywisty. To miał być nowy, lepszy świat, nie raj, ale miał gwarantować najcenniejszy skarb - bezpieczeństwo i spokój. Jednym słowem po prostu wolność. Stał się takim po latach, kiedy nauczyłam się patrzeć mu w oczy, kiedy przestałam marzyć, lecz twardo stąpać po ziemi.

Michał pomagał nam się skrupulatnie spakować, pomagał zebrać nam się do drogi. Chciałam zabrać z sobą wszystko. Chciałam zabrać z sobą więcej niż namiastkę domu, bo tam miał czekać na mnie obcy, bezosobowy pokój. Pragnęłam by znów tętniło życie. Uparcie i starannie wkładałam do dwóch, wypełnionych już po brzegi walizek coraz to ważniejsze od innych najważniejszych rzeczy. Były wśród nich stosy książek, zdjęcia, filmy i ulubione filiżanki do parzenia porannej kawy. Bezcenna pamiątka po babci.
Picie kawy byÅ‚o w naszym domu rytuaÅ‚em, istotÄ… poranku. Jej zapach wypeÅ‚niaÅ‚ caÅ‚Ä… kuchniÄ™ i zapadaÅ‚ w pamięć aż do pory obiadu (tutejszego lunchu), kiedy pieczeÅ„, Å›wieże warzywa, przyprawy i zioÅ‚a zajmowaÅ‚y jej dostojne miejsce. Kawa byÅ‚a towarzyszkÄ… ważnych rozmów, planów, a także chwil niczym niezmÄ…conej ciszy i dostojnej zadumy. PieczoÅ‚owicie owijajÄ…c w biaÅ‚o - czarne gazety dwie, kruche filiżanki, szaleÅ„czo i niemożliwie zapragnęłam by zabrać „wszystko”, albo chociaż zdecydowanÄ… wiÄ™kszość, by móc po prostu przenieść mój dom na Wyspy. Naiwnie wierzyÅ‚am, że mój wyjazd nie zmienia nic. Zmienia siÄ™ jedynie moje miejsce. Nie rozumiaÅ‚am, nie pojmowaÅ‚am, nie czuÅ‚am nic. Ani tÄ™sknoty, ani żalu, ani nawet podniecenia nowÄ… wyprawÄ…. OgarniaÅ‚ mnie dziwny stan zawieszenia, przynależnoÅ›ci do nikÄ…d. Już nie byÅ‚am stÄ…d, a jeszcze nie stamtÄ…d. Nie zastanawiaÅ‚am siÄ™ co dalej siÄ™ stanie, nie myÅ›laÅ‚am o przyszÅ‚oÅ›ci. TowarzyszyÅ‚o mi poczucie trwania, bycia, istnienia, a dużo później gÅ‚Ä™bokiego oczekiwania. Nie znaÅ‚am drogi mojego przeznaczenia, opowiadano mi tylko o magicznym miejscu - Londynie.

Podróż minęła raczej spokojnie. Samolot spóźnił się dwie godziny, wylądowaliśmy czterdzieści minut po północy. Zobaczyłam zarazem szczęśliwe i wystraszone twarze moich współpasażerów i nagle zdałam sobie sprawę z faktu, że czeka nas jeszcze odprawa. Wielka niewiadoma, bo przecież wtedy wszystko mogło się zdarzyć. Podchodziliśmy wolnym, posuwistym krokiem do kilku stojących budek celników. Jedni pokazywali tylko dokumenty i swobodnie przechodzili na drugą stronę, dobrnęli do kresu. Inni odpowiadali na kłopotliwe pytania. Byli też tacy, którym kazano zawrócić. Myślę, że odbierano im nadzieję.
Już od dawna byłam dorosła, odpowiedzialna i w pełni świadoma swoich wyborów. Jednak tamtej nocy, zmęczona, zziębnięta, ze śpiącym dzieckiem na ramieniu, po raz pierwszy poczułam się obca. Zrozumiałam, że nie jestem już u siebie. Byłam emigrantką ze Wschodu, bo dla Brytyjczyków tym właśnie jeszcze do niedawna była Polska, leżąca obok serca prastarej Europy.

Kiedy odebraliśmy bagaże, żwawo ruszyliśmy w stronę wyjścia. Teraz towarzyszył mi lęk. Kipiała we mnie niezrozumiała złość, obawa. Rozgorzała we mnie walka. Miałam wrażenie, że nie należę do tego świata i nie myliłam się, mimo, że od lat uważano mnie za osobę przesadnie sentymentalną.
Ukoił mnie serdeczny uśmiech Kuzyna. Patrzyłam w jego roześmiane oczy i zaczynałam ponownie wierzyć w to, co wydawało mi się niemożliwe, bo było ciągle jeszcze nieznane.

Zamieszkaliśmy w dużym pokoju należącym do poddasza starego kościoła. Już tej nocy słyszałam przelatujące nade mną ociężałe samoloty. Mniej więcej co trzy minuty żelazne ptaszysko wolno toczyło się nad moją głową. Dzielił nas jedynie dach i kawałek przeważnie pochmurnego nieba. Nad ranem budziło nas słońce, którego promienie beztrosko wpadały do wnętrza. Przez jedyne okno dachowe widziałam klucze podróżujących ptaków i pocięte na kawałki niebo śladami samolotów. Z czasem dźwięk jaki temu towarzyszył wtopił się w całokształt dnia.
Na białych ścianach porozwieszałam niczym pranie zdjęcia bliskich i fotografie z Ojczyzny. Rankiem o 6.30 parzyłam kawę i wlewałam ją do dwóch porcelanowych filiżanek, po jednej dla mnie i Michała. Do zestawu dokładałam mleko dla córeczki i kruche ciasteczka. Potem całość na tacy, wąskimi schodami niosłam do naszego pokoju, bo kuchnia znajdowała sie na dole mieszkania. Rozmawialiśmy w pośpiechu, chłepcąc gorącą kawę i Michał znikał jak tęcza na całe dni. Jechał do pracy, a ja zostawałam sama. Byłam zagubiona, wystraszona, nie miałam nikogo prócz nas.

Powoli adoptowałam się w nowym domu, bo dom znów miałam. Okolicy uczyłam się na pamięć i chłonęłam zwyczaje i język. Pragnęłam wszystkiego i niczego naraz, natychmiast. Byłam jak niemowlę uczące się świata. Tęskniłam! Płakałam! Dni jak gęsty olej ciągnęły się w nieskończoność a minuty i godziny zamieniały w wieczność. Bezwarunkowo chciałam się poddać, opuścić to miejsce przeznaczone nie dla mnie.

Nie stać mnie było jednak na to. Miałam przecież oddanego męża i prześliczne dwuletnie dziecko. Nie wolno mi było odebrać nam szansy. W chwilach krytycznego załamania Michał rzeczowo przypominał mi po co tutaj jesteśmy - aby nauczyć się języka i zarobić pieniądze na godne życie w Polsce, a w wolne weekendy poznawać Londyn i Anglię, odkrywać nowe miejsca, poznawać ludzi i budować własne doświadczenia. One miały być drogowskazem na przyszłość. Starałam się niczego nie zepsuć, a miałam do tego niezwykły talent, nauczyłam się zachowywać spokój. On zawsze dotrzymywał słowa. Nie płakałam już tak często, a moją twarz rozświetlał uśmiech. Bywały dni, kiedy budziła się we mnie radosna siła, wielka energia i takie, kiedy dogłębnie wnikał we mnie smutek.

Po miesiącu stał się cud. Zaczęłam bardzo nieporadnie komunikować się w nowym języku. Starego juz nie miałam. Tutaj słowo polskie, nie miało aż takiego znaczenia.
Podjęłam wyzwanie, zdecydowałam, że zostaje!
Poznałam moje pierwsze koleżanki, późniejsze przyjaciółki. One kiedyś również zasiały w sobie ziarno goryczy.
Dobry ogrodnik z pewnością pielęgnowałby to ziarno. Wystawiał na słońce, chronił od wiatru, otulał od zimna. Wspólnie nie potrafiłyśmy być dobrymi opiekunkami przeszłości. Prawdziwą Polskę - pozostawiłyśmy w Polsce, a tu w pełni zadowolone nauczyłyśmy się delektować wspomnieniem o niej. Byłam bogatsza, miałam kolejny bagaż doświadczeń i to nie był ciężar, lecz koszyk pełen przygód, miałam dwa bliskie mojej duszy kraje, a jeszcze wczoraj sadziłam, ze jestem niczyja. Zaczynałam posiadać dwa języki, a bałam się nie mieć żadnego.

W czwartkowe popołudnie otrzymałam list. Okazało się, że było to coś więcej. Kurier wniósł niewielką paczkę do mojego pokoju na poddaszu. Wewnątrz znalazłam około jedenastu polskich filmów i książek. Pachniały bosko i zawierały niezwykłe rzeczy o Polsce.
Prawdę i piękno. Z namaszczeniem dotykałam każdej z nich, z zapartym tchem obejrzałam każdy z nich. Zawsze kiedy po nie sięgam - uczestniczę w cudownej uczcie. Mój mąż zrobił mi ten niezwykły prezent, prosząc moich rodziców o dostarczenie mi tego, co kochałam równie mocno jak i ich i jego - literaturę. Dzięki niej nauczyłam się tutaj być.
Jestem przekonana, że dzięki niej, mogłabym to robić w każdym innym miejscu na świecie, począwszy od Chin, Indii, Japonię aż po mroźną Alaskę. Przemierzając najbardziej tajemnicze zakątki świata, literatura nie tylko nie pozwala mi zapomnieć, ale nakazuje pamiętać o swoistej świętości - Ojczyźnie.

Tamto doświadczenie sprzed lat ugruntowało we mnie niczym nie zmącone prawdy. Polska zawsze będzie drzemać w sercu każdego Polaka i o tym, ze dom tworzą ludzie, a nie miejsca, które przyszło im wybrać.
Jestem dumna i szczęśliwa z faktu, że jestem Polką. Zawsze i wszędzie, nawet wtedy gdy mijam zagubione, zatroskane, smutne i ponure twarze Polaków. Naiwnie wierzę w ich pokręcone losy. W pogoni, w biegu, by zdarzyć na czas, na swoim rozdrożu, z krzyżem na ramionach, z sercem na tęp laku. Wierzę, ze każdy z nich kiedyś odnajdzie siebie i zaakceptuje swoją drogę, drogę przybysza, drogę odkrywcy, nawet jeśli przyszłoby mu to uczynić w ulicznym zgiełku, w zatłoczonym metrze, w drodze po lepsze jutro i dziś. Cierpię na przerośnięte poczucie zrozumienia. Przepełnia mnie radość, że nas Polaków jest w Anglii coraz więcej...., bo o wiele łatwiej jest odnaleźć się we własnym stadzie wilków.

MaÅ‚gorzata Bugaj – Martynowska