Sobota 20 Kwietnia 2024r. - 110 dz. roku,  Imieniny: Agnieszki, Amalii, Czecha

| Strona główna | | Mapa serwisu 

dodano: 20.08.17 - 16:40     Czytano: [543]

Dział: Oko Cyklopa

ZAMACH STANU? (13)



OKO CYKLOPA

Sławomir M. Kozak































Aniutkowi poświęcam…


Konsekwencje 11-go września

W roku 1997, czyli w czasie eskalacji intrygi, wymierzonej przeciwko prezydentowi Clintonowi w postaci absurdalnej „afery Lewinsky”, założone zostało stowarzyszenie pod nazwą „Projekt dla Nowego Amerykańskiego Stulecia (PNAC)”. Wśród założycieli stowarzyszenia znaleźli się Donald Rumsfeld, stary znajomy Cheneya z czasów Nixona i Geralda Forda, jak również Wolfowitz, Libby oraz brat obecnego prezydenta Jeb Bush. W roku 1999 członkowie PNAC weszli praktycznie w pełnym składzie do grupy doradczej ówczesnego kandydata na prezydenta George’a W. Busha, której zadaniem było doradztwo w kwestiach polityki międzynarodowej.

Na krótko przed wyborami prezydenckimi w listopadzie 2000 roku PNAC opublikowało obszerną analizę strategiczną potwierdzającą, iż przy definiowaniu przyszłej strategii Stanów Zjednoczonych wychodzi się z tych samych koncepcji, które na początku lat 90-tych zostały opracowane w obrębie Ministerstwa Obrony pod kierownictwem Cheneya, a których główne stwierdzenia „nadal pozostają aktualne”. Opracowana wówczas strategia, jak stwierdza dokument PNAC, „gwarantuje trwałą dominację Ameryki, zabezpiecza przed powstaniem niebezpiecznych konkurentów oraz pomaga kształtować międzynarodowy porządek strategiczny w duchu amerykańskich zasad i interesów”. Nie trzeba tu dodawać, iż w treści dokumentu PNAC znalazło się także żądanie bezwzględnej wymiany „reżimu w Iraku”.

Kiedy seria nader niejasnych przetargów, w wyniku których George W. Busha powołany został na urząd prezydencki, dobiegła wreszcie końca, Cheney objął stanowisko wiceprezydenta. Sprawowanie tej funkcji przybrało natychmiast formę swego rodzaju „urzędu premiera”, co stoi w absolutnej sprzeczności z konstytucją Stanów Zjednoczonych. Należy tutaj przyznać, iż w swoich publicznych wystąpieniach Cheney nie pozwala sobie na wypowiedzi, podważające autorytet urzędu prezydenckiego. Tym niemniej, jego rzeczywisty zakres kompetencji w obrębie Białego Domu dalece przekroczył wszystko, co było udziałem dotychczasowych wiceprezydentów.

Strategia, przedstawiona w dokumencie NSS z 20-go września odpowiada dokładnie doktrynie rozgłaszanej przez frakcję Cheneya już od roku 1990. Jednak dopiero wydarzenia z 11-go września 2001 oraz związany z nimi szok, w jakim znalazło się społeczeństwo amerykańskie, umożliwiły Cheneyowi dokonanie prawdziwego przełomu w realizacji propagowanej przez niego doktryny. „Jakże zadziwiający splot zbiegów okoliczności” – jak stwierdza LaRouche. Nieprzypadkowym jest także fakt, iż właśnie przemówienie Cheneya z 26-go sierpnia zapoczątkowało ostateczną fazę amerykańskich psychologicznych, dyplomatycznych oraz wewnątrzpolitycznych przygotowań do wojny przeciwko Irakowi.

W wypadku wybuchu tego konfliktu może on – używając oceny LaRouche’a – szybko „przeobrazić się w zmagania na skalę Wojny Trzydziestoletniej z lat 1618-48. Tego rodzaju konflikt – podobnie jak wszystkie wojny religijne od czasów wypraw krzyżowych – nie wygasa bynajmniej dzięki podpisaniu poszczególnego traktatu pokojowego, lecz trwa aż do unicestwienia zasobów naturalnych i potencjału demograficznego zaangażowanych w niego narodów. Podsumowując, rojenia frakcji Cheneya o „amerykańskim cesarstwie neorzymskim” stają się obecnie jednym z największych zagrożeń dla dalszego rozwoju naszej cywilizacji.”(1)


Zgadzam się w pełni z przedstawioną powyżej opinią na temat Cheney’a. Uważam go za pierwszoplanową postać w technicznym aspekcie wydarzeń 11 września. Natomiast, mimo ogromnego szacunku dla politycznych poglądów generała La Rouche’a, z tezą o wojskowym zamachu stanu zgodzić się nie mogę. Argumenty, jakie w obronie tej tezy przedstawiono, nie dowodzą jej prawdziwości. To fakt, że operację przeprowadzoną 11 września przygotowywano ponad dwa lata. Świadczy o tym coraz więcej odkrywanych, również na łamach tej książki, faktów. I, jakkolwiek musieli w tych przygotowaniach brać udział niektórzy dowódcy amerykańskich sił zbrojnych, nie oznacza to wcale przygotowań do wojskowego przewrotu. Jest to tylko dowód na fakt istnienia doskonale przygotowanej merytorycznie i mającej ogromne wpływy grupy. Przejdę do niej za chwilę. Nie sądzę, aby celem ataków było „zorganizowanie dogodnej sytuacji wyjściowej dla przeprowadzenia wojskowego zamachu stanu”, bo gdyby tak było, to nic tej grupie nie byłoby w stanie przeszkodzić. Jej celem było wywołanie strachu przed atakiem islamistów, dającego sposobność uderzenia na Irak, Afganistan, a w dalszej kolejności inne państwa, które Bush określił mianem „państw zbójeckich”. Chodziło o zajęcie tych krajów przez amerykańskich żołnierzy, mających dać gwarancję ochrony dla przyszłych inwestycji będących w kręgu zainteresowania owej przestępczej grupy. Dla realizacji tych założeń należało wymienić dotychczasowe gabinety rządowe i wzmocnić je bagnetami amerykańskiej armii. Ten cel osiągnięto. W ten plan wtapia się idealnie cała amerykańska doktryna imperialna.

Założenie, iż „siedemnastominutowy odstęp czasowy pomiędzy uderzeniami w północną i południową wieżę World Trade Center (…) umożliwiał zwiększenie strat w ludziach, poprzez przyłączenie do ich liczby sił ratunkowych oraz przygodnych widzów” nie wytrzymuje krytyki. Czas ten pozwolił wręcz na ewakuację niektórych pięter budynków, pozwalając na ograniczenie liczby zabitych. Wyszło z nich więcej ludzi niż weszło ratowników. Znowu wracam do wyrażonej przeze mnie opinii, że gdyby sprawcom zależało na zwiększeniu liczby ofiar, to uderzyliby w elektrownię jądrową leżącą na linii drogi samolotów lecących w kierunku WTC. Gdyby sprawcami byli rzeczywiście terroryści nienawidzący Ameryki i jej mieszkańców, mogliby kierować się chęcią zwiększenia ilości zabitych. Jednak przy założeniu, że owe ataki zostały zaplanowane przy współudziale amerykańskich strategów, jestem przekonany o chęci ograniczenia przez nich i tak dużej już ilości ofiar. Tymi ludźmi nie kieruje bowiem nienawiść, a zimna kalkulacja korzyści i wyrachowanie przy planowaniu skuteczności działań.

Stwierdzenie, że „odstęp ten umożliwił zmaksymalizowanie osiągniętego efektu w środkach masowego przekazu” również mnie nie przekonuje. W dzisiejszym świecie, zwłaszcza w Ameryce, w Nowym Jorku, tysiące ludzi miało możliwość sfilmowania drugiego uderzenia. Zresztą najbardziej znane zdjęcia z tych ataków nie pochodzą wcale z kamer stacji telewizyjnych, a z filmu dokumentującego pracę strażaków, realizowanego przez ekipę filmowców francuskich. Gdyby więc tych ekip przekazujących wiadomości tam nie było, to i tak do redakcji największych sieci telewizyjnych trafiłyby natychmiast zdjęcia amatorskie, obraz z kamer przemysłowych, czy helikopterów będących w miejscu wypadku po pięciu minutach.

I kolejny akapit: „o godzinie 9.38, jeszcze w trakcie gorączkowych obrad sztabów kryzysowych, samolot AA 77, lecący na poziomie wierzchołków drzew, uderzył w Pentagon.

Doraźnym celem tego ataku było najprawdopodobniej jak najdalej idące zniszczenie bądź też sparaliżowanie osobowych i technicznych struktur dowódczych Pentagonu. Nie wiemy, w jakim stopniu cel ten został osiągnięty. Znana jest jednak wypowiedź ministra obrony Donalda Rumsfelda, w której opisuje on, jak w pierwszych chwilach po uderzeniu samolotu uczestniczył on w ratowaniu ofiar znajdujących się w zniszczonym skrzydle budynku. Wydaje się być zatem usprawiedliwionym założenie, iż struktury dowódcze Pentagonu przynajmniej przez jakiś czas nie były w stanie wypełniać swoich funkcji”
. Jak dowodziłem wielokrotnie wcześniej, w poprzedniej książce, to nie samolot AAL 77 uderzył w Pentagon. I nie mógł lecieć „na poziomie wierzchołków drzew”, ale złóżmy to na karb pewnej stylistyki, nie wracając do oceny rzeczowej tego urywka. Jednak, gdyby chciano sparaliżować lub nawet zniszczyć Pentagon, z pewnością nie uderzono by w tę część budynku, która była akurat remontowana, dokładnie po przeciwnej stronie gabinetów dowódców, co też dość dokładnie omówiłem na kartach książki „Operacja Dwie Wieże”. Struktury dowódcze, co udowodniłem, były w pełni sprawne i opóźniały celowo reakcję. Zwlekano z wydaniem rozkazów o wysłaniu myśliwców, a następnie o zestrzeleniu obiektów stanowiących zagrożenie.

W świetle tych faktów zupełnie nietrafne jest kolejne stwierdzenie:

„Sam prezydent znajdował się w tym czasie na Florydzie, przy czym wiele wiarygodnych przesłanek pozwala wnioskować, iż maszyna prezydencka Air Force One była również możliwym celem ataku. Wiceprezydent Cheney, minister sprawiedliwości Ashcroft, minister obrony Rumsfeld oraz doradca prezydenta do spraw polityki wewnętrznej Karl Rove publicznie zadeklarowali, iż około godziny 10-tej rano sprawcy zamachów, w rozmowie telefonicznej odbytej na pokładzie maszyny prezydenckiej, w wiarygodny sposób zademonstrowali swoją znajomość tajnych szyfrów operacyjnych oraz procedur, znanych tylko wybranym członkom administracji Białego Domu oraz najwyższym oficerom Pentagonu” . Moim zdaniem, mnie wolno – nie jestem obywatelem amerykańskim, wszystkie wymienione wyżej osoby bądź to wiedziały o rzeczywistym tle wydarzeń, bądź też były w nie bezpośrednio zaangażowane. Wiara w tego typu informacje, na podstawie „publicznej deklaracji” napawa mnie tylko rozbawieniem. Wszyscy oni wielokrotnie wcześniej i później deklarowali publicznie tak różne kłamstwa i głupoty, że nie zamierzam nawet tego wątku zgłębiać. Znajomość tajnych szyfrów operacyjnych i procedur sprowadzała się do użycia w rozmowie telefonicznej, która się według tych relacji odbyła, kodowego słowa „Angel” określającego samolot prezydencki. Z pewnością ludzie, którzy planowali i realizowali te zamachy mieli na co dzień dostęp do o wiele bardziej tajnych danych.

W konkluzji artykułu autor dochodzi do wniosku, że „do przewrotu tego nie doszło, gdyż udaremniony został atak na Biały Dom, a bezpośrednia rozmowa telefoniczna prezydentów Busha i Putina zakończyła fazę nuklearnej konfrontacji pomiędzy Ameryką i Rosją”. Zastanówmy się co dałoby zburzenie jeszcze jednego budynku? Nawet tak szczególnego, jak Biały Dom? Gdyby miała to być operacja stricte wojskowa, mająca na celu przejęcie władzy w państwie, zamachowcy poradziliby sobie z powodzeniem bez tego. Wszystkie nici machiny wojennej zbiegały się w rękach kilku osób, pozostających do końca przy życiu, w bezpiecznych miejscach, głównie w Pentagonie. Stamtąd utrzymywany był „na żywo” kontakt z wszystkimi rodzajami sił zbrojnych, bazami na całym świecie, okrętami podwodnymi i lotniskowcami. Z powodzeniem wprowadzono stan alarmowy DefCon3, co według systemu oznaczeń poziomów gotowości bojowej (DEFence CONdition) oznacza zaledwie gotowość bojową powyżej normalnej. Pięciostopniowa skala DEFCON jest częścią systemu LERTCON, w którym istnieją jeszcze dwa poziomy EMERGCON (EMERGency CONdition). DefCon3 wprowadzano w życie kilka razy, między innymi podczas kryzysu kubańskiego w 1962 roku i wojny Jom Kippur w roku 1973. W 1962 roku przez pewien czas armia USA znajdowała się nawet w fazie wyższej – DefCon2. 11 września 2001 roku utrzymywano ciągłą łączność z prezydentem. Natomiast, jeżeli idzie o rozmowę obu prezydentów, to jest to kolejna opowiastka dla grzecznych amerykańskich dzieci. Prezydent Putin miał z pewnością, podobnie jak poprzez służby wywiadowcze przywódcy co najmniej kilku innych państw, dokładną wiedzę na temat przygotowań do zamachów. Wykazałem to w poprzedniej mojej książce. Ośrodki wywiadu wszystkich krajów, mające te dane od co najmniej kilkunastu miesięcy, musiały tylko czekać na moment, w którym pierwszy obiekt zostanie trafiony. Nie podejrzewam, aby prezydent Putin w ogóle pomyślał tego dnia o nuklearnej konfrontacji. To na jego polecenie służby rosyjskie informowały amerykańskich kolegów, że atak nastąpi w weekend zaczynający się 9 września. Pomylili się zatem niewiele. Fakt, że takie tezy stawia LaRouche, mający stopień generała, utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że nie jest skłonny wyartykułować o wiele trudniejszej do zaakceptowania hipotezy.

Postawił ją jednak kto inny. Wspomniany wcześniej przeze mnie (w rozdziale PTECH) doktor Peter Dale Scott. Ten urodzony w Montrealu w roku 1929 poeta, pisarz i badacz jest również byłym dyplomatą i profesorem języka angielskiego na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Uczył go od roku 1980 do 1994, kiedy odszedł na emeryturę. I wątek polski. Choć może bardziej litewski. W latach 1959 – 1961 był dyplomatą w Paryżu. Tam poznał Czesława Miłosza(2) . Ponownie spotkali się w 1961, kiedy doktor Scott rozpoczął pracę w Berkeley. Zaprzyjaźnili się, doktor Scott tłumaczył na język angielski utwory Miłosza(3). Spotykali się i gościli regularnie do roku 1967. Później, na skutek różnic w pojmowaniu świata, ich drogi się rozeszły. Peter Dale Scott jest absolwentem Uniwersytetu McGilla w Montrealu, gdzie otrzymał tytuł doktora nauk politycznych. Doktor Scott jest działaczem antywojennym. Ma własną stronę internetową, na której dużo pisze o zamachach 11 września, wojnie w Iraku, Afganistanie, o Al Kaidzie, narkotykach i ropie naftowej. W roku 2002 otrzymał prestiżową nagrodę Lannan Award za swój zbiór poezji. Jest też autorem wielu artykułów i kilku książek:

The War Conspiracy(Wojenny spisek)
Crime And Cover Up (Zbrodnia i jej tuszowanie)
Deep Politics And The Death Of JFK (Głębia polityki i śmierć J. F. Kennedy’ego),
Drugs, Oil And War (Narkotyki, ropa i wojna)

1.- „Unieszkodliwić Cheneya!”, La Rouche, Nowa Solidarność, nr 24, 11/2002.
2.- Miłosz uważał się bardziej za Litwina, aniżeli Polaka.
3.- Doktor Scott tłumaczył również poezję Zbigniewa Herberta.


CDN

Wersja do druku

Pod tym artykułem nie ma jeszcze komentarzy... Dodaj własny!

20 Kwietnia 1889 roku
Urodził się Adolf Hitler, malarz, dyktator III Rzeszy Niemieckiej, kanclerz i prezydent Niemiec, ludobójca, prawdopodobnie zmarł śmiercią samobójczą w 1945


20 Kwietnia 1946 roku
Odział KWP pod dowództwem kpt J. Rogulki ps. "Grot" odbił 57 więźniów w Radomsku


Zobacz więcej