Wtorek 23 Kwietnia 2024r. - 114 dz. roku,  Imieniny: Ilony, Jerzego, Wojciecha

| Strona główna | | Mapa serwisu 

dodano: 13.01.16 - 14:42     Czytano: [1306]

Dział: Opowiadania

Stał się cud


Wielką moc posiada
wytrwała modlitwa sprawiedliwego

List św. Jakuba 5,16

1.

Dzień był wtedy piękny. Początek stycznia, mroźno jeszcze, ale rześko, zdrowo w powietrzu. Stanisław siedział w pokoju przy stygnącej herbacie. Krystyna, jego żona, pobiegła znów do kościoła. Właściwie poczłapała, bo od lat miała problemy z kolanami.
Mówił jej: „Gdzie leziesz? Widzisz, że zdrowia na te codzienne msze nie masz”. Ale ona tylko uśmiecha się wtedy głupio i idzie, mimo że zdrowy rozsądek nakazuje w domu zostać.
Ile to już lat unikał dialogu z Bogiem? Pewnie z pięćdziesiąt. Wtedy, przed ślubem poszedł do spowiedzi, bo ona tak chciała. Piękna była. Może trochę naiwna, dziś rzekłby – prosta. Ale piękna i nie mógł jej wtedy niczego odmówić. Potem chrzty dziewczynek, komunie i bierzmowania. Dalej śluby, choć on traktował to wszystko jako świeckie ceremonie, okraszone tradycją białych sukienek i pełnych jedzenia stołów.
Spojrzał w kierunku okna. Potem zatrzymał wzrok na obrazie. Styczniowi powstańcy bronią przed zaborcą polany, ostatniej reduty wolności. Prochu brakuje, jeden poważnie ranny leży pod drzewem na śniegu. Koń, zaniepokojony wystrzałem z uzbrojonego w długi bagnet karabinu, wzdryga się nerwowo. To dobry obraz. Namalował go wiele lat temu, w rocznicę powstania. Nikt nie chciał kupić tego obrazu. Kto by zresztą mógł? Chłopi odwiedzający go z rzadka wskazywali tylko palcem ścianę, mówiąc:
– O, kuń!
Bez wystaw, promocji, prezentacji twórczości na wernisażach nie da się czegokolwiek sprzedać. Spojrzał niżej. Pod serią obrazów wisiał kilim zrobiony przez żonę. Dalej na prawo, w rogu figura Matki Boskiej, a obok drzwi duży krzyż. Zatrzymał wzrok na Chrystusie.
A może jego namalować? – przyszło mu do głowy, ale już po sekundzie uciął tę myśl. Tylu dotąd malowało: El Greco, Correggio, Murillo, Goya... Akurat Jezus nie może narzekać na brak zainteresowania.
Sięgnął po herbatę. Wystygła.
Gdzie ta kobieta! Nawet herbaty nie ma w domu komu zaparzyć!

2.

... i pozwól mi, Boże, żyć tylko tyle, abym mogła wymodlić zbawienie jego duszy. Nasze córki w Warszawie zapomniały o Tobie. Wiadomo, stolica, wielki świat. Mają wszystko, po co im Bóg? Wierzę, że i o nie też się kiedyś upomnisz. Ale mój Stasiek, mój mąż, przecież pozostała mu tylko moja modlitwa. Nawet nasz proboszcz tyle razy próbował. Poczciwy człowiek, ale stanowczy. Złapali się za łby i drogi wyjścia nie widać. Żaden nie chce ustąpić. A tu trzeba w ciszy Ciebie o ratunek prosić. Ty przecież znasz serce Staśka. Wiesz, że to nie jest zły człowiek. Tylko zagubił się, w pychę popadł.
Więc pozwól mi, ile czasu będzie trzeba, abym mogła wybłagać przed ołtarzem, na kolanach. Aby, kiedy przyjdzie ten dzień... gdy przyjdzie czas, by wiedział, dokąd pójść. W którą stronę do Ciebie się udać.

3.

Wtedy, w 1978 roku, biskup skierował mnie do pracy w nowej parafii. Nie czułem się z tym dobrze. Duże miasto kojarzyło mi się z nieustannym kaszlem, bólem zatok i częstymi wizytami u laryngologa. Jednak posłuszeństwo w Kościele jest rzeczą bardzo ważną. Złożyłem tylko jedną pokorną prośbę o zmianę decyzji ze względu na mój stan zdrowia. I o dziwo, biskup się zgodził! Mała przygraniczna parafia potrzebowała pilnie wikariusza. Myśl, że jadę do oczekujących mnie ludzi, ogrzewała moje serce odczuwalnym ciepłem. Nie wiedziałem, co mnie tam spotka. Ale byłem pewny, że będzie to coś naprawdę wspaniałego.
Teraz, gdy to piszę, wiem, że to Duch Święty pokierował mną, abym ratował duszę tego człowieka, Stanisława Grzegocińskiego, malarza, który zadziwił mnie i pomnożył mą wiarę, będąc przyczyną moich wielkich, życiowych rekolekcji.
Gdzie jest teraz pan Stanisław? Pewnie prosi Boga, aby Ten pomagał mnie. Wierzę w to. Wierzę, bo widziałem na własne oczy najprawdziwszy cud.

4.

W domu Grzegocińskich rekolekcje adwentowe to był trudny czas. Krystyna była pobożna, więc, choć z ogromnym trudem, codziennie udawała się do odległej o półtora kilometra kaplicy, by tam modlić się o nawrócenie męża. Stanisław ani myślał ruszać się z domu. Po tylu starciach z proboszczem obaj zgodnie doszli do wniosku, że Grzegociński jest zdeklarowanym poganinem i tak już pozostanie. Nie, żeby proboszcz nie próbował. Za każdym razem, od tylu lat, zachodził do domu w środku wioski, by od progu wysłuchać gorzkich słów Stanisława i zostać odprowadzonym wzrokiem zdrętwiałej wstydem Krystyny. Gniew na zatwardziałego grzesznika opuszczał proboszcza już dwa domy dalej, bo przecież Jezus nie do zdrowych przyszedł na świat, ale do tych najciężej chorych na duszy.
Proboszcz ucieszył się więc bardzo, gdy w jego parafii pojawił się młody, trzydziestoletni wikary, pełen sił i dobrych intencji. Skierował go z ulgą na kolędę, a gdy relacjonował stan religijności mieszkańców wsi, zamiast informacji o Stanisławie Grzegocińskim, tylko machnął ręką. Wikariusz, ksiądz Tomasz Kostecki nie wiedział jeszcze dokładnie, z czym ten pełen rezygnacji gest może się wiązać, ale nie tracił nadziei, że nad wszystkim pozostaje przecież opatrznościowa ręka. Przyjął więc obowiązek kolędy z radością i głębokimi oddechami mobilizował się przed podjęciem ewangelizacyjnego zadania.
A dzień był wtedy jasny. Niby zima, ale tyle radości widać w krystalicznie czystym powietrzu. Kolęda ruszyła, a wraz z nią rozmowy w domach o Bogu, o ludzkich oczekiwaniach, potrzebach, radościach i utrapieniach. Za każdym razem, gdy wikary wychodził z odwiedzanego domu, dziękował Bogu za ten piękny zachód słońca, który coraz barwniej malował niebo nad wioskową drogą. Obiecywał modlitwę za życzliwych ludzi, a za grzeszników szykował w myślach mszę przebłagalną.
Powoli zbliżał się zmierzch, a wraz z nim kolęda kierowała młodym księdzem w stronę domu w środku wsi, gdzie takie wielkie rzeczy miały go niedługo spotkać. Około godziny szesnastej młody kapłan stanął na progu tego domu. Uczynił znak krzyża i wezwał na pomoc Michała Archanioła. Potem wyciągnął rękę i nacisnął klamkę drewnianych, zdobionych drzwi. Zapach pieczonego chleba owiał go w sieni radosnym wspomnieniem. Zaraz otwarły się drzwi gdzieś głębiej i światło padło na starannie wysprzątaną drewnianą podłogę.
– O mój Boże, toż to ksiądz dobrodziej! – usłyszał kobiecy głos. – Prosimy do środka, prosimy.
Za drzwiami stała niska, krępa kobieta, wiążąca naprędce kolorową chustkę na głowie. Szybko zdjęła fartuch ochraniający granatową, wełnianą spódnicę zakończoną na dole pomarańczowymi paskami i wygładziła materiał nerwowym ruchem. Gdy ruszył za nią, zauważył, że kuleje na obie nogi. Przeszli przez kuchnię, na końcu której kobieta, odwracając do księdza uśmiechniętą twarz, otworzyła kolejne drzwi.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, pokój temu domowi – oznajmił ksiądz uroczyście, wkraczając do gościnnego pokoju.
– Na wieki wieków – tylko kobiecy głos doleciał gdzieś z boku.
– Dobry wieczór, co księdza do nas sprowadza? – gdzieś z głębi pomieszczenia kapłan usłyszał niespodziewaną w tych okolicznościach odpowiedź. W półmroku, przy lampce siedział w rogu pokoju stary mężczyzna. Trzymał w ręku grubą książkę i przyglądał się gościowi. Nad ich głowami zabłysło światło, wydobywając z szarości ściany z wiszącymi na nich gęsto obrazami, figurę Matki Boskiej i mężczyznę około osiemdziesięciu lat, który tak dziwacznie przywitał kapłana.
– Proszę pana, przychodzę z wizytą duszpasterską, z chrystusowym pozdrowieniem – zaczął ksiądz niepewnie, ale natychmiast usłyszał ciętą ripostę:
– A jakiż jest cel wizyty w naszym domu?
Kapłan zatrzymał się przed stołem. Przyjrzał się teraz dokładnie starszemu mężczyźnie. Nie pasował on do typowego wizerunku rolnika z małej wioski. Ubrany był elegancko: brązowa kamizelka, biała koszula ze sztywno stojącym kołnierzykiem, równiutko przycięty, drobny wąsik i te oczy zawzięcie wiercące dziurę w głowie.
– To czas kolędy, kiedy kapłan odwiedza wszystkie domy parafii – próbował tłumaczyć ksiądz.
– Ale po co odwiedza? – szybkie pytanie zbiło znów z tropu zakłopotanego wikariusza.
Ksiądz obejrzał się na stojącą przy drzwiach kobietę, ale ta opuściła ze wstydem oczy. Chyba nie znajdzie u niej pomocy.
– Zapytać o to, jak ludzie żyją, jak wygląda ich relacja z Bogiem, w czym...
– To jest moja prywatna sprawa! – przerwał mu gospodarz domu podniesionym głosem.
– Stasiu, nie denerwuj się – doleciał z tyłu cichy głos kobiety.
– Mam prawo mówić w swoim domu, co zechcę! – szpakowaty jegomość trzasnął o siebie połówkami otwartej książki.
– Ależ oczywiście – ksiądz spróbował załagodzić nabrzmiewający konflikt.
– Ja sobie nie życzę, aby wtrącać się w moje prywatne sprawy – gospodarz wstał zza stołu, jakby chciał dać do zrozumienia, że rozmowa zbliża się do końca.
Kapłan opuścił wzrok i zamilkł na chwilę, by zebrać myśli. Jego spojrzenie padło na figurę Matki Boskiej, która jakby wskazywała na coś błogosławiącą ręką. Podążył wzrokiem za tym gestem. Żółtawe światło żyrandola malowało ściany pokoju w sposób raczej monochromatyczny, ale to, co zobaczył pomiędzy drewnianymi ramami, przykuło jego uwagę na dłużej.
– Mój Boże, jakie piękne obrazy – wyrwało mu się i aż postąpił krok w tamtą stronę.
Odpowiedziała mu cisza. Ksiądz z autentycznym zainteresowaniem zbliżył się do ściany.
– Czy to olej na płótnie? – zapytał, nie odrywając wzroku od przepięknie oddanej sceny bitwy powstańczej na leśnej polanie.
– Olej na płótnie – usłyszał odpowiedź mężczyzny, ale ton jego głosu był wyraźnie cieplejszy.
– Ile w tym dynamiki i piękna – wzrok kapłana przeskakiwał z jednego dzieła na inne – w świetle dnia to dopiero musi być zachwycające.
– Tak ksiądz sądzi? – znów ten łagodniejący głos gospodarza domu.
– Ależ, proszę pana, to arcydzieła, znam się na tym. Któż to namalował, bo znam przecież wszystkich wielkich malarzy?
Znów chwila ciszy. Kapłan spojrzał na starego mężczyznę, a ten opuścił wzrok.
– Ja.
– Drogi panie, pod takimi dziełami nie powstydziłby się podpisać sam Kossak – powiedział ksiądz, wyciągając rękę w kierunku jednego z obrazów. Dłonią przeciągnął w powietrzu wzdłuż napiętej jak struna postaci galopującego konia. Znów spojrzał na mężczyznę, oczy mu jaśniały.
Nabrzmiała gniewem sylwetka gospodarza domu malała z każdą sekundą, aż wreszcie usiadł on za stołem.
– Może ksiądz zechce zasiąść, herbaty skosztować? – zapytał Grzegociński cicho, jakby przygniotło go poczucie winy.
– Z największą przyjemnością – odpowiedział szybko wikary, a kobieta z tyłu za nim ruszyła z miejsca i już po krótkiej chwili słychać było brzęk szklanek w kuchni.
– Pan Stanisław, jak sądzę – ksiądz wyciągnął rękę przez stół.
– Stanisław Grzegociński – mężczyzna odwzajemnił gest mocnym uściskiem.
– Ksiądz Tomasz Kostecki, jestem w parafii od niedawna, ale nie spodziewałem się spotkać w tej małej miejscowości tak genialnego malarza.
– Bo też i nie jestem stąd, przyjechałem wiele lat temu z Warszawy i tak zostałem – zrezygnowanym machnięciem ręki skwitował Grzegociński ostatnie lata swojego życia, jakby chciał spisać je na straty.
– Talent, drogi panie, nie zna miejsca ani czasu, a wielkie rzeczy dzieją się, nawet gdy wydaje się, że wszystko stracone – ksiądz usiadł i postawił teczkę przy nodze krzesła. – Choćby Jezus jest świetnym przykładem. Najwięcej dokonał pod okupacją, z pozoru na przegranej pozycji, przybity do krzyża jak ostatni łotr.
– Trudno zaprzeczyć – odpowiedział Grzegociński, odsuwając książkę na bok.
Błądził przy tym wzrokiem po wyszywanym pięknie białym obrusie. Kapłan zdawał sobie sprawę, że początek ich znajomości nie może być zaliczony do udanych, stąd starał się wymazać złe wspomnienia łagodnym tonem głosu. Za wszelką cenę chciał przekonać gospodarza domu, że nie odczuwa żalu za wypowiedziane przed kilkoma minutami słowa. Właśnie parująca herbata stanęła na stole.
– Dziękuję – kapłan spojrzał na kobietę, która dyskretnie ocierała łzy z kącików oczu. Kiedy wsypywał łyżeczkę cukru do herbaty, przyszło mu do głowy coś, co początkowo uznał za dziwaczne, ale zdecydował się wypowiedzieć te słowa głośno.
– Panie Stanisławie – ksiądz spojrzał malarzowi w oczy i zrobił przerwę, by na dłużej zatrzymać jego wzrok – żeby malować tak wspaniałe obrazy, trzeba być człowiekiem wyjątkowo wrażliwym. A tak wrażliwy człowiek musi mieć naprawdę piękną duszę.
Wzrok Grzegocińskiego znieruchomiał, jakby mężczyzna nie dowierzał temu, co przed chwilą usłyszał. Nie odpowiedział wtedy nic. Ale kiedy kapłan godzinę później wychodził z domu, gospodarz długo ściskał jego dłoń. Ustalili, że w wolnej chwili spotkają się, by porozmawiać o technikach malarskich i odcieniach farb.
Żona Stanisława, Krystyna, jeszcze przez godzinę modliła się na różańcu przed figurą Maryi w pokoju gościnnym. I tym razem jej mąż nie miał do niej o to pretensji. Patrzył tylko na figurę Matki Boskiej tak, jakby mimo że stoi tu kilkanaście lat, widział ją po raz pierwszy w życiu.

5.

Tylko kilka dni pozostało do środy popielcowej. Ksiądz Tomasz podjął ważne decyzje, więc dzień przed wizytą u Grzegocińskich wcale nie mógł zasnąć. Nazajutrz, choć wstał bardzo zmęczony, zaczął dzień wcześniej niż zwykle od modlitw w intencji nawrócenia pana Stanisława. Wszystko wydawało się mało realne. Pięćdziesiąt lat człowiek nie był u spowiedzi. I nagle on, wikariusz, miałby go do tego nakłonić? Tu trzeba czegoś więcej, niż chęci człowieka. Tu trzeba interwencji nadzwyczajnej. Po porannej mszy młody kapłan poszedł więc do sióstr zakonnych mieszkających przy kościele i poprosił, aby po południu, około godziny siedemnastej zaczęły odmawiać koronkę i nie przestawały aż do wieczora.
Wszyscy święci już wezwani na pomoc, Michał Archanioł łaskawie patrzy z obrazu – pomyślał ksiądz i zrobiło mu się ciepło. Bo czas uciekał jak gnany obławą lis i nie wiadomo kiedy zrobiło się popołudnie.
Przy obiedzie nawet proboszcz zauważył, że wikary jest jakiś markotny, zjadł mało. Ale kiedy usłyszał pytanie:
– Czy ksiądz proboszcz pozwoli do Grzegocińskich? – stary kapłan wszystko wiedział. Szerokim gestem uczynił tylko w skupieniu znak krzyża i odprowadził wikariusza wzrokiem do drzwi.
Jakże trudno było przejść te dwa kilometry z plebani do środka wsi, gdzie stał dom Grzegocińskich! Gdy ksiądz Tomasz stanął przed zdobionymi, drewnianymi drzwiami, dochodziła siedemnasta. I znów taki piękny zachód nad drogą dodawał otuchy cudownie rozlewającymi się po niebie kolorami. Jeszcze jedno spojrzenie na zegarek i jeszcze jeden głęboki oddech. Ostatni znak krzyża.
– Boże prowadź – szepnął kapłan i otworzył drzwi. Powitała go rozradowana pani Krystyna, ale posmutniała, gdy zobaczyła podkrążone oczy wikariusza. Nie zapytała jednak, co się stało. Chyba domyśliła się celu kapłańskiej wizyty. Bez słowa otworzyła drzwi do pokoju, gdzie nie zastali jednak gospodarza. Po chwili wyszedł on ze swojej pracowni, w której w czasie kilku poprzednich wizyt z taką pasją opowiadał księdzu o swojej malarskiej drodze.
– Ksiądz Tomasz, jakże miło, a ja nowy obraz... – tu przerwał, przyglądając się uważnie twarzy wikariusza – Co też księdzu? Czy coś się stało?
– Ach, drogi panie Stanisławie – kapłan usiadł ciężko przy stole – stało się, stało.
– No, ale niechże ksiądz mówi, zaradzić trzeba!
– Tak trudno mówić – wzrok księdza błądził po stole bez celu. – Trudno wypowiedzieć.
– Ależ musi ksiądz – nalegał malarz. – Zawsze rozwiązanie można znaleźć, biedzie zaradzić. No, bardzo proszę!
– Bo widzi pan, panie Stanisławie – zaczął ksiądz i rzucił przelotne, błagalne spojrzenie w kierunku figury Matki Boskiej – co by pan zrobił, gdyby się pan dowiedział, że pana serdeczny przyjaciel jest śmiertelnie chory, a pan zna lekarza, który może go wyleczyć?
– Dałbym adres tego lekarza, ba, sam bym przyjaciela tam powiózł – żachnął się Grzegociński, jakby chciał podkreślić, że sprawa jest oczywista.
– A kiedy ten pana przyjaciel nie zechciałby pojechać, odmówiłby leczenia?
– Próbowałbym nakłonić, perswadować.
– A gdyby to wszystko zeszło na niczym?
Chwila przerwy, zastanowienia.
– Byłoby mi przykro.
– Tak właśnie i ja się czuję, drogi panie Stanisławie.
– Ale nie bardzo rozumiem...
– Bo tym przyjacielem jest pan – oznajmił cicho ksiądz. – Tak pana traktuję od pierwszej wizyty w tym domu. A tu Wielkanoc się zbliża, największe chrześcijańskie święta, a pan u spowiedzi nie był. Smutek mnie ogarnął wielki, gorzki czas mnie czeka, bo zamiast radować się ze Zmartwychwstałego, ja płaczę nad moim przyjacielem.
Ich oczy spotkały się na chwilę. Długą chwilę, w której na dwóch biegunach stanęło niedowierzanie i szczery ból pomieszany z troską.
– Ksiądz naprawdę...? – wyszeptał stary człowiek, ale zaplątał się z zdumienie. W odpowiedzi w oczach kapłana nie znalazł fałszu. Tego wyświechtanego, stołecznego towaru, którego pełno na każdym rogu ulicy wielkiego miasta.
Stanisław ocknął się, jakby szukał czegoś gorączkowo na stole. W białych drzwiach za plecami męża stanęła Krystyna. Przy ustach trzymała zaciśniętą pięść, wczepiała się drżącym ciałem w zdobioną futrynę.
– Ale teraz ksiądz ma tyle spraw... Może później... jeszcze ponad miesiąc...– wił się Grzegociński
– Żyjemy dziś, tu i teraz, mój przyjacielu – kapłan akcentował mocno ostatnie słowa. – Kto wie, czy ja do plebanii dziś dotrę, co przyniesie jutrzejszy dzień?
Znów zwarły się ich spojrzenia w niemym dylemacie. Drogą przejechała furmanka, a ciągnący ją koń wystukał kojący rytm na kamieniach. Krystyna stała w drzwiach blada tak, że przez chwilę ksiądz zastanawiał się, czy nie ruszyć jej na ratunek.
– Niech tak będzie – wybrzmiało nagłe stwierdzenie, tak fantastyczne w tych okolicznościach, że kapłan z niedowierzaniem podniósł brwi, a kobieta złapała głęboki, głośny oddech.
– Niech ksiądz idzie do kościoła po Pana Jezusa, ja się przygotuję – te słowa wypowiedział Stanisław spokojnym głosem, wpatrzony gdzieś w róg pokoju. Wikariusz podążył za tym spojrzeniem. Matka Boska uśmiechała się do nich łagodnie.
– Oczywiście – zaczął ksiądz gorączkowo, jakby czas nagle przyśpieszył – będę najpóźniej za pół godziny.
Złapał jeszcze Stanisława za rękę i zajrzał mu w odmienione, spokojne teraz oczy.
– Niech ksiądz idzie – dodał cicho malarz – będę gotowy.
Dzwony kościelne zaczęły bić przed mszą wieczorną. Krystyna, łkając, wycofała się do kuchni. Wikariusz poczuł, że kręci mu się w głowie, ale przełamał słabość i ruszył do wyjścia.
– Trzydzieści minut – rzucił jeszcze przez ramię i zniknął w drzwiach.

6.

Tego dnia ksiądz Tomasz był bardzo zajęty. Obowiązki w niedawno objętej placówce były trudne do ogarnięcia. Zwłaszcza że po dwóch miesiącach posługi w nowej parafii jeszcze nie przyzwyczaił się do miejskiego zgiełku. Cieszyło go jednak, że spodziewane problemy zdrowotne z drogami oddechowymi nie nadeszły. Mógł więc swobodnie głosić Słowo Boże, a w tym dziele sprawny głos to sprawa kluczowa. Właśnie wychodził z kościoła po wieczornej mszy, gdy dostrzegł przy bramie znajomą postać. To była pani Krystyna Grzegocińska, kobieta, którą tak dobrze zapamiętał z poprzedniej parafii. Pomimo zmęczenia ucieszył się bardzo i ruszył energicznym krokiem, by się z nią przywitać. Fakt, że przyjechała tu z tak daleka zaniepokoił go odrobinę. Ale kiedy stanął przed nią i usłyszał zbolałe:
– Pochwalony Jezus Chrystus – już wiedział.
Zgasłe, zaczerwienione od łez oczy kobiety były przysłonięte zmęczonymi powiekami. Opakowany szarym papierem płaski przedmiot metr na pół metra opierał się o ziemię przy jej prawym boku.
– Kiedy? – zapytał, podając jej rękę.
– Tydzień temu... Próbowałam dzwonić, powiadomić księdza o pogrzebie, ale ani od sołtysa, ani z poczty… – opowiadała zbolałym głosem. – Przed śmiercią zawołał mnie i powiedział, żebym ten obraz koniecznie księdzu zawiozła. Mówił, że niedokończony jest.
Na chwilę zamilkła, przesuwając palcami po okrytej papierem ramie. Jej oczy znieruchomiały i zwróciły się ku wspomnieniom czasów, gdy w słoneczne, niedzielne popołudnia przyglądała się, jak jej Stasiek maluje w pracowni.
– Ja muszę jechać, proszę księdza, pociąg... – spojrzała znów przez łzy.
– Ależ, pani Krystyno, choć na herbatę zapraszam – kapłan zaczął zakłopotany.
– Proszę się nie gniewać, to wszystko tak nagle, płacz ciągle wzbiera, proszę przyjąć – wysunęła obraz przed siebie.
– Oczywiście, to dla mnie zaszczyt – próbował odnaleźć się ksiądz, choć i jemu głos uwiązł w gardle.
Spojrzał szybko w górę. Dzień kończył się pięknie. Słońce już zaszło, ale jego blask ciągle ożywiał niebo nad kościołem. Szybko zerwał papier i trafił na tył obrazu, gdzie odczytał głośno napis „Trójca Święta”. Gdy odwrócił obraz do siebie, aż otworzył usta ze zdumienia. Trzy kopce siana obsypane szarzejącym śniegiem, oświetlone bocznym światłem wstającego słońca. Wszystkie trzy podobne, a jakby odmienne. Każdy z nich tak samo ważny dla tego po mistrzowsku oddanego fragmentu pejzażu. Poczuł, że po policzku płynie mu łza. Otarł ją szybko ręką i sięgnął po chusteczkę.
– Nasz ksiądz proboszcz na pogrzebie powiedział, że nigdy czegoś podobnego nie widział, żeby ktoś po pięćdziesięciu latach nawrócił się – opowiadała kobieta jednostajnym głosem, jakby mówiła do siebie. – Stał się cud, tak powiedział.
Ksiądz Tomasz wydmuchał nos w chusteczkę i spojrzał kobiecie w oczy.
– To był cud najprawdziwszy, pani Krystyno, i my byliśmy jego świadkami – rzekł, chwytając ją za rękę. – A choć może obraz niedokończony, to żywot jego dokończony został, i to dokończony w każdym szczególe.
Kobieta znów zaczęła płakać, pocałowała rękę księdza, choć wzbraniał się energicznie, po czym pokuśtykała w stronę dworca. Ksiądz Tomasz jeszcze przez chwilę odprowadzał wzrokiem jej niedużą, okrągłą postać, aż zniknęła za kościelnym płotem. Potem zmiął papier, ujął obraz w obie dłonie i ruszył w stronę plebanii.

Bezpośredni świadek tych prawdziwych wydarzeń, ksiądz Tomasz Kostecki do dziś, po wielu latach od śmierci nawróconego artysty, modli się za jego duszę. W sypialni księdza wisi obraz przedstawiający trzy przyprószone śniegiem kopce siana. Pełniąc obowiązki proboszcza parafii Dębowa Kłoda, ksiądz często przytacza opowieść o cudownym nawróceniu zatwardziałego grzesznika, jako przykład na to, że gorliwą modlitwą można wybłagać przed Bogiem najprawdziwszy cud.

Godło autora: Emerytowany doktor
..

Andrzej Chodacki
Strona autorska


Autor opowiadania: Andrzej Chodacki
Urodzony w 31.05.1970 roku. Z powołania mąż i ojciec, z zawodu lekarz. Pisze prozę i poezję, a także fotografuje. Laureat kilkudziesięciu konkursów literackich. Jego opowiadania były drukowane między innymi w Wydawnictwie My Book w Szczecinie, Miesięczniku Literackim Akant w Bydgoszczy, Kwartalniku Literackim Horyzonty, w Półroczniku literackim „Inter-. Literatura–Krytyka–Kultura”, oraz w wielu czasopismach polonijnych na całym świecie. W 2012 roku wydał debiutancką książkę z poezją i fotografią pt.„ Pejzaże tęsknoty”. W 2013 roku wydał cykl opowiadań pt. „ Opowieści ze świata”. W 2014 roku wydał kolejny cykl opowiadań pt „ Wyczekując dnia”.
W 2015 roku jego najnowsza powieść pt „ Doktor Seliański” została przetłumaczona na język ukraiński. Od 2015 roku członek Unii Polskich Pisarzy Lekarzy


Od Redakcji: Opowiadania Andrzeja Chodackiego można również znaleźć w dziale:Na każdy temat.

Wersja do druku

Andrzej Chodacki - 24.01.16 19:58
A więc, panie Janie, sytuacja była odwrotna, niż w moim opowiadaniu - to Pan starał się nawrócić księdza ( o ile był prawdziwym księdzem, a nie funkcjonariuszem w przebraniu).
Swoją drogą to dobry temat na opowiadanie. Może kiedyś Pan napisze o tym?
Pozdrowienia :)

Jan Orawicz - 24.01.16 1:35
Panie pisarzu ja Pana nie rozumię o co Panu chodzi?! Pan napisał
opowiadanie o wizycie duszpasterskiej księdza,który zawitał do
domu zatwardziałego ateisty.Bardzo mądre rozmowy księdza z tym
mężczyzną plus pochwały jego obrazów,które przypadły do gustu
duchownemu,które złożyły się na wiadomy Cud.A ja chciałem się
podzielić z Panem i Czytelnikami,co przeżyliśmy z żoną, w czasie
odwiedzin naszego domu przez ksiądza kolędnika z naszej parafii.
W tym moim komentarzu nie ma kropli zmysleń i kłamstwa. Też
kiedyś malowałem obrazy.A jaka była ich ocena to świadczą moje
dyplomy z wystaw.Raz nawet kilkamoich obrazów zostało przez
znawców plastyków zatwierdzonych na wystawę w Budapeszcie.
A zatem nie wymyśliłem sobie obrazów moich na ścianie
mieszkania,gdzie zawitał ksiądz proboszcz mej parafii. Nie
wymyśliłem sobie jego wypowiedzi.Nawet w komentarzu mocno
okroiłem wypowiedzi tego kolędnika. Czyli jako katolik, pokazałem
bez mataczenia swoje rozgoryczenie.Ten duchowny nie interesował
się tym,co wisi na ścianach,ale tym,by pewnikiem spełnić swoje zadanie
polecone przez wiadome służby.Wiadomym jest,że część polskiego
duchowieństwa pozwoliła się wciągnąć do współpracy z SB!
Solidarność,której byłem członkiem te sprawy poznawała w toku swoich
działań. Ja wówczas jeszcze nie byłem zapoznany z tą przykrą materią.
Ale ona w moim domu, w czasie tamtej kolędy, jakby dość ostro
pokazała swoje obliczę. Już później całą tę materie poznałem.
Do dzisiaj - jako katolik ubolewam nad tym okropnym zjawiskiem!
Jednak- kiedy nie raz pomyślałem o tym jak SB nachodziła nocami,
wieczorami samotnych księży na plebaniach,by ich zapewne
przymuszać do współpracy to mi ciarki chodzą po skórze! Bywało,że
wzywano ich w tych sprawach do SB o czym się dowiedziałem od
samego ubeka z mojej szkolnej ławy. Z tego powodu po 1989r nie
chciałem tych spraw poruszać. To jest już ich problem do rozwiązania
przed Bogiem. Tylko bardzo nie cierpię tego,że jak ktoś wie, o co chodzi,
a udaje ,że nie wie! Sprawa Lustracji wtyczek SB zainstalowanych w
różnych środowiskach utknęła w martwym punkcie w II PRL jak to
Janek Pietrzak nazwał. Jeżeli chodzi o naszych duchownych nie chciałbym
takiej Lustracji. Oni byli przez SB natarczywie w osamotnieniu
napastowani. Też rozmawiałem na te tematy z księżmi to mi w oczach
łzy stawały. Ale to jest temat głęboki i szeroki,głównie dla osób badających
te sprawy. Pozdrawiam

Andrzej Chodacki - 23.01.16 23:17
Pani Danuto. Dziękuję za opinię. Jest to dla mnie bardzo miłe.

Panie Janie. Istotnie Pana nieprzyjemne doświadczenia z przeżytej kolędy nie mają nic wspólnego z kolędą z mojego opowiadania. Ja opowiedziałem prawdziwą historię świętego człowieka, księdza Tomasza Kosteckiego, mojego przyjaciela, którego upór dopomógł Bogu w nawróceniu zatwardziałego grzesznika. Pan opowiada w swoim komentarzu o czymś całkowicie odmiennym, patologii społecznej tamtych czasów. To są całkowicie odmienne sprawy.
Dodam jeszcze, że znam wielu świętych kapłanów. Prawdziwie świętych, nie takich, których pokazuje telewizja.
Pozdrawiam wszystkich czytelników :)

Danuta Duszyńska - 22.01.16 17:03
Dotąd nie czytałam tak poruszającej opowieści o nawróceniu. To niesamowite i piękne opowiadanie i bardzo się cieszę, że je mogłam je nie tylko przeczytać, ale przeżyć. Serdecznie pozdrawiam autora, życząć powodzenia w nowym 2016 r.

Jan Orawicz - 22.01.16 16:43
"Oleńka??" Nie przeczytalaś opowiadania ,więc nie wiesz dalej o co idzie?

Oleńka - 22.01.16 13:54
Panie Janie; Piszę krótko bo z szacunku dla Pisarza p. dr Andrzeja Chodackiego nie będę pod tym opowiadaniem pisać do pana więcej

Napisał pan: Wpierw: "Podobna kolędę przeżylem w swoim życiu". Dzisiaj napisał pan: "ale nieco odwrotne".

Jeśli odwrotnie to nie podobnie.

To wzruszające opowiadanie czytam już trzeci raz i to dokładnie.

W opowiadaniu jest pochwała księdza, a u pana nagana.

Nie chodzę w portkach ale w chłodne dni ubieram spodnie.

Zgadzam się z panem, że jak pan pisze: "Kobiety zwykle maja dystans od klamstwa zapackanego zlosliwoscia".

Ale zgódźmy się także z tym na zakończenie, że: "gorliwą modlitwą można wybłagać przed Bogiem najprawdziwszy cud". Dotyczy to i mnie i pana...

Jan Orawicz - 22.01.16 3:51
Pani Olenko ja wedlug Pani ocen nigdy niczego nie rozumie.Ale ja
widze ,ze Pani nie przeczytala tego opowiadania,do ktorego tresci odnioslem
swoje autentyczne przezycie,ale nieco odwrotne. Radze Pani czytanie
opowiadan Pana pisarza,a wtedy moze Pani dyskutowac. Zloliwosci u Pani
biora pierwszenstwo,a to jest sprawa przykra. Wydaje mi sie,ze ktos w portkach
kryje sie pod ta ksywa Olenka. Kobiety zwykle maja dystans od klamstwa
zapackanego zlosliwoscia. Radze rozwagi!

Andrzej Chodacki - 21.01.16 21:18
List św. Jakuba 5,16: „Wielką moc posiada wytrwała modlitwa sprawiedliwego”.
Dziękuję za dobre słowa.

Oleńka - 20.01.16 11:00
Piękne i wzruszające pisanie dr Andrzeja Chodackiego.
Szkoda, że p. Jan nie zrozumiał tego i opisał swoją "kolędę" wcale nie podobną do tej opowiedzianej przez Pisarza.
Ale niech żywi nie tracą nadziei..."gorliwą modlitwą można wybłagać przed Bogiem najprawdziwszy cud".

Andrzej Chodacki - 15.01.16 22:50
Panie Janie. Dziękuję za odwiedziny. Pozdrowienia.

Jan Orawicz - 13.01.16 18:30
Witam Drogiego Pisarza! Podobna kolędę przeżylem w swoim życiu.
Tez moje obrazy wisiały na ścianie. Lolędnik w sutannie nie był
zainteresowany moimi obrazami obrazami,gdyz jego myśli były zajęte
zupełnie czym innym.Otóż po modlitwie usiedliśmy przy stole wraz
z żona nauczycielka i zaczal swoje wywody o PRL jako ojczyźnie,
której należy się szacunek! Wiedział,że jestem w NSZZ"S." Po kilku
miniutach odważyłem się zapytać księdza. A ksiądz proboszcz -faktycznie
w jakiej sprawie tutaj zakolędował? I dodałem,że takich pouczanek
o PRL jako wspaniałej ojczyźnie to ja w dotychczasowym życiu
wysluchałem sporo od tych z krasnymi legitymacjami. Ale od księdza
słucham tego rodzaju świąteczny wykład pierwszy raz! I chcę księdzu
proboszczowi powiedzieć,iż nie życzę sobie pogadanek w Stanie
Wojennym. Zniesmaczony kolędnik, bez słowa opuścił mieszkanie.
Żona odetchnęla i rzekła:Ale kolęda okraszona miłochą do PRL,która
wywołała wojnę z polskim narodem. Był to jeden dzień styczniowy
w Stanie Wojennym w 1982r. Po tej kolędzie wybywaliśmy na msze
święte z Kujw do Bazyliki św Brygidy,gdzie miał patriotyczne kazania
ks.H Jankowski. Pozdrawiam Pana

Wszystkich komentarzy: (11)   

Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami naszych Czytelników. Gazeta Internetowa KWORUM nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

23 Kwietnia 1833 roku
Wprowadzenie stanu wojennego w Królestwie Polskim.


23 Kwietnia 1939 roku
Urodził się Stanisław Wielgus, polski arcybiskup


Zobacz więcej