Sobota 20 Kwietnia 2024r. - 111 dz. roku,  Imieniny: Agnieszki, Amalii, Czecha

| Strona główna | | Mapa serwisu 

dodano: 05.01.16 - 21:41     Czytano: [838]

Dział: Opowiadania

Nieludzka ziemia


– Pyta mnie pan o to, kogo tam, w sowietach spotykałam? Odpowiedź jest bardzo prosta. Byli tam ludzie, którzy pomimo ogromnej biedy dzielili się z nami, Polakami chlebem. I były też demony w ludzkich skórach. Niby wyglądały jak my, ale nie byli ludźmi.
Jak pan widzi, podział istot na świecie, który mnie wtedy otaczał był bardzo prosty.
Czemu pan nie pisze?
To, co mówię, to jest wszystko prawda.
Czemu pan tak patrzy?
Że nie opublikują?
To niech pan lepiej napisze o wynikach planu pięcioletniego, to panu opublikują na pewno.
I proszę tu więcej nie przychodzić. Ja tam nie widziałam żadnego „kraju rad”, jak próbujecie mi wmówić. Tam, gdzie nas wywieźli, nie ma żadnego kraju, tylko głód i śmierć...
Niech pan tu więcej nie przychodzi.


***
Uzbecka zima na dworcu w Katta Kurgan nie różniła się od żadnej innej dworcowej zimy na skaleczonym wojną świecie. Marysia poruszała się wszędzie ze swoimi młodszymi siostrami, Basią i Halinką, oraz z całym dobytkiem zawiniętym teraz w poplamioną, grubą szmatę.
Świat wokół wypełniony był przez brud i rzesze przelewających się przez dworzec wynędzniałych postaci. A czas oczekiwania na powrót mamy wypełniały prawie całkowicie dwa zajęcia – usilne poszukiwanie czegokolwiek do zjedzenia i walka z wszami. Te łażące po wszystkim paskudne stworzenia odrywały na czas walki z nimi myśli trójki
małych dzieci od ich porzuconej w lesie mamy. Siedmioletnia Basia ciągle pytała, dlaczego mama nie pojechała z nimi. Jej starsza siostra, Marysia tłumaczyła to wiele razy, ale im dłużej o tym mówiła, tym trudniej było jej powstrzymać łzy. Moment, w którym pociąg ruszył, prześladował ją teraz w nocnych koszmarach. A przecież mama powiedziała jej wyraźnie, że postój pociągu potrwa wiele godzin i że może uda się zdobyć we wsi choć trochę chleba dla małej Halinki. Dziewczyna zapamiętała dobrze to ostatnie spojrzenie mamy. Złapana w pułapkę miłość, jak szamoczący się w klatce ptak, emanowała z jasnych matczynych oczu, gdy ostatni raz głaskała po głowach trójkę swoich córek.
Dlaczego pociąg odjechał, gdy wielka gromada Polaków, brodzących po kolana w śniegu, oddaliła się od niego? Tego nikt nie wiedział. Ile to razy w czasie wielu dni jazdy na południowy wschód zadawano sobie w wagonowej społeczności to najtrudniejsze pytanie? Tam zostali przecież ojcowie i matki, ciocie i bracia, kilkaset osób porzuconych bez ciepłych ubrań w śnieżnej głuszy.
Na dworcu w Katta Kurgan, gdzie wysadzono pozostałych, piętnastoletnia Marysia stanęła w roli głowy rodziny wobec dwójki młodszych sióstr. Próbowała przyjąć ten ciężar, podołać przedwczesnej odpowiedzialności. Dbała, by dziewczynki modliły się rano i wieczorem o powrót mamy. Nie zaniedbywała też codziennych wizyt na peronie odwiedzanym z rzadka przez napęczniałe ludźmi pociągi. Tu jednak nie można się było z nikim porozumieć. Gdy po raz kolejny okazywało się, że mama nie wysiadła z wagonów, trzeba było utulić płaczące dziewczynki i zapewnić je, że może mama przyjedzie jutro.
Świadomość, że tak wiele dni jechały tu bez niej, wprawiała Marysię w przygnębienie. W tobołku ciągle pozostawał zimowy płaszcz mamy. Ale nie można było nawet pomyśleć o tym, by wymienić go na jedzenie. Bo to tak, jakby pogodzić się z myślą, że mama już nigdy nie wróci.
Uzbecka zima w jurcie, zwanej przez miejscowych czajchaną, była dla tych dzieci najstraszniejszą z wszystkich zim. Bo mroziła dziecięce umysły chłodem samotności w obcym kraju, na niewyobrażalnie wielkich połaciach skutej lodem ziemi. Wśród tysięcy skutych lodem serc obcych, nieprzyjaznych ludzi.

***
W nocy przebudził ją jęk. Szybko poderwała głowę i spojrzała na siostry. Dostrzegła głowy dziewczynek w bladym świetle naftowej lampy, palącej się nad samowarem ustawionym w centrum jurty, i uspokoiła się nieco. Nasłuchiwała chwilę i znów usłyszała ciche zawodzenie. Dochodziło gdzieś z dołu. Ostrożnie, by nie obudzić dzieci, wychyliła się przez krawędź pryczy i spojrzała w dół. Były tam jeszcze dwa poziomy żelaznych leży.
Marysia z dziewczynkami, nauczona wagonowym doświadczeniem, zajęła najwyższy, trzeci poziom, gdzie chłód był mniej dokuczliwy. Na drugim poziomie pod nimi dostrzegła mężczyznę, a właściwie cień człowieka. Mimo słabego światła dziewczyna wypatrzyła zapadnięte policzki i świecące gorączką, szeroko otwarte oczy. Ten człowiek umierał. Trzymał się za brzuch, a jego twarz wykrzywiała się co chwila w bolesnym spazmie. W jednej ręce miał różaniec.
– Jezusie – jęczał między atakami bólu – Jezusie!
Marysia zauważyła jakiś ruch obok pryczy chorego. Pojawiła się tam okryta cieniem drewnianego słupa najpierw głowa, potem dłoń, która wykonała szybki ruch i wyrwała różaniec z ręki cierpiącego człowieka. Ten nie miał sił, by protestować. Otworzył tylko szerzej oczy i ostatni raz wyjęczał:
– Jezusie!
Potem znieruchomiał. Dziewczyna schowała szybko głowę, by nie prowokować napastnika. Odczekała kilka minut gotowa podnieść wrzask w razie napaści, po czym uznała, że chyba złodziej jej nie zauważył. Opatuliła siostry jak najciszej i zaczęła odmawiać różaniec za tego człowieka, który umarł poniżej jej pryczy. Odliczała na palcach kolejne paciorki. Przy drugiej tajemnicy bolesnej wydało jej się, jakby ktoś odmawiał modlitwę razem z nią. Ciepła ręka gładziła jej skołtunione włosy, dotykała z czułością brudnych policzków.
– Nie bój się, moja kochana – usłyszała gdzieś w głowie głos. – Mateczka jest bardzo blisko.

***
– Czy coś oprócz głodu pan jeszcze pamięta?
– Tak... Cisza i piekielne fale mrozu.
– Cisza?
– Ale to nie była taka cisza, jaką każdy zna z wiejskiego podwórka. Ta polska cisza miała jednak w sobie jakiś szum, choćby wiatru, szczekanie psa, cokolwiek. Tamta, syberyjska cisza była tak upiorna, jakby ktoś pogrzebał człowieka żywcem. Słychać było, jak na głowie poruszają się włosy, jak powietrze wypełnia i ulatuje z płuc. Oprócz tego dookoła przerażające nic. Bezruch, bezdźwięk, nic.
– A co z tym mrozem? Słyszałam, że dochodził do minus czterdziestu stopni?
– Mróz to nie wszystko, moja kochana, przecież siarczyste mrozy mieliśmy też w Polsce. Tam zdarzały się burze lodowe, tak gwałtowne, że ludzie wraz z całymi połaciami lasu zamarzali w kilka minut.
– ?!
– Tak, wiem, że to nieprawdopodobne, ale widziałem kiedyś takich ludzi. Zgubiliśmy drogę do obozu i musieliśmy nocować w lesie. Z naszej grupy piętnastu mężczyzn rano obudziliśmy się tylko w dziewięciu. Reszta zamarzła. Zdezorientowani tą przeklęta ciszą szliśmy na oślep, gdy nagle usłyszeliśmy odgłosy warczenia i szamotaniny. Wyszliśmy na polanę i dostrzegliśmy człowieka stojącego przy drzewie i stanowiącego z drzewem jedną lodową całość. Drugiego wilki już obaliły na ziemię, a właściwie pod naciskiem wilczych łap upadł tułów, a stopy nadal tkwiły, zakończone brunatnymi kikutami w uwiązanych w lodzie butach. Gdy nadchodziliśmy, lizały trupa po twarzy, chcąc stopić lodową warstwę, którą był pokryty.
– Nie chce się wierzyć.
– To nie była normalna ziemia, tam, gdzie nas wywieźli w tysiąc dziewięćset czterdziestym. Ta ziemia była przeklęta, dlatego do dziś mówimy o niej: „nieludzka ziemia”.
– A jacy byli tam ludzie?
– Ludzi było niewielu, choć oczywiście zdarzali się też tacy. Większość istot, które tam spotkałem, to były diabły w ludzkich skórach.
– ?!
– Czy pani tam była?
– Nie, nigdy.
– To nie zrozumie pani, szkoda mojego czasu.


***
Dzień, w którym wywożono dziewczynki z czajchany dworca Katta Kurgan był szczególnie ciężki. Marysia zostawiła karteczkę na popękanej tablicy informacyjnej peronu na wypadek, gdyby mama dotarła z opóźnieniem. Dziewczynki płakały, gdy sadzano całą trójkę na dwukołową arbę, ale nie to zaniepokoiło Marysię. Halinka padła dziwnie osłabiona, a Basia zaczęła kaszleć. Po kilku godzinach wolnej jazdy obie marniały w oczach. Skośnooki woźnica spoglądał co chwila do tyłu na dzieci i mruczał coś do siebie. Wreszcie wyciągnął zza pazuchy kawałek pieczonego na blasze podpłomyka i podał dziewczynie. Marysia wzięła podarek, przyłożyła do twarzy i zaciągnęła się zapachem chlebowego wypieku. Z zachwytu aż zakręciło jej się w głowie. Nie umiała podziękować po uzbecku, więc uśmiechnęła się do woźnicy najcieplej, jak tylko mogła. Woźnica kręcił tylko głową i cały czas mówił do siebie. Gdy zbliżyła chleb do ust małej Halinki, okazało się, że dziecko jest półprzytomne z gorączki.
Woźnica chyba domyślił się, że z dziewczynkami nie jest dobrze, bo pognał osiołka batem. Gdy dotoczyli się do małego miasteczka, Uzbek od razu skierował arbę do miejscowego szpitalika. Na ścianie szarego budynku widniał przybrudzony czerwony krzyż. Mężczyzna wziął Basię na ręce i ruszył w kierunku wejściowych drzwi. Za nimi powlekła się Marysia z Halinką w jednej i ciężkim tobołem w drugiej ręce. Cały korytarz wypełniony był kiwającymi się, obandażowanymi ludźmi. Woźnica zatrzymał jakąś kobietę w szarawym fartuchu i zamienił z nią kilka słów. Ta spojrzała na trójkę dzieci, pokiwała głową i poszła dalej. Uzbek wychodził już z budynku, ale zawrócił jeszcze i wcisnął Marysi dwa kawałki podpłomyka. Powiedział coś niezrozumiałego i zniknął w tłumie ludzi.
– Иди со мной! (1) – usłyszała dziewczyna, gdy odprowadzała wzrokiem poczciwego człowieka.
Szybko zerwała się na nogi i podniosła Halinkę oraz dobytek. Basia szczęśliwie znów stanęła o własnych siłach, widać było jednak, że walczy ze słabością. Gwar i jęki ludzi otoczyły ich zewsząd. Ktoś czepiał się rękawów prowadzącej ich pielęgniarki, ktoś inny próbował wydrzeć dobytek dziewczynie. Na końcu korytarza zrobiło się trochę luźniej.
– Постойте здесь! (2) – padła krótka komenda z ust uśmiechniętej kobiety i dzieci znów usiadły przy ścianie. Halinka oddychała szybko, miała zamknięte oczy i zaropiałe brzegi powiek.
– Czy Halcia jest bardzo chora? – dziewczyna usłyszała słaby głos Basi.
– Chyba tak – Marysia otarła pot z czoła małej siostry.
– Co my zrobimy, Marysiu? – pytanie dziewczynki zawisło w powietrzu i nie doczekało się odpowiedzi.
Dziewczyna ułożyła chorą na tobołku, po czym wstała i przez szybę w białych drzwiach zajrzała do sali, do której weszła pielęgniarka. Ich przewodniczka stała naprzeciw wysokiej kobiety ubranej w biały, niemożliwie jasny fartuch, który aż raził w oczy. Pielęgniarka składała ręce i widać było z wyrazu jej twarzy, że prosi o coś tamtą. Biała, dumna pani tylko kręciła przecząco głową, ale gdy rozejrzała się nerwowo, dostrzegła przez drzwi dziewczynę stojącą na korytarzu. Spoglądała na nią chwilę i machnęła ręką, następnie zniknęła w głębi gabinetu.
– У меня есть разрешение, давай, дети, давай!(3) – szeptała szybko pielęgniarka, gdy stanęła przy nich. Oglądała się przy tym na przeszklone drzwi, jakby się obawiała, że tamta wróci i zmieni zdanie. Znów ruch, przemieszczanie się szarymi korytarzami, a im dalej w głąb budynku, tym mocniej chłód pętał nogi osłabionych dziewczynek. Na środku długiego korytarza Basia osunęła się bez sił i kobieta zmuszona była wziąć ją na ręce. Wreszcie weszli do jakiejś sali o przyjemnie białych ścianach. Widać było, że niedawno ktoś remontował to pomieszczenie. W rogu stało jedno łóżko i kilka wiader. Marysia położyła na tym łóżku małą Halinkę, a sama padła obok wyczerpana.
Pielęgniarka ułożyła Basię przy rodzeństwie i szybko wyszła z sali. Dzieci były przyzwyczajone do mrozu, ale tu, wewnątrz jasnego pomieszczenia musiało być minus kilka stopni. Marysia wydobyła z tobołka płaszcz mamy i szybko rozścieliła na sprężynach łóżka. Potem przykryła siostry wszystkim, co mieli ze sobą.
Do pomieszczenia wpadła znów ta sama pielęgniarka i nakryła dzieci jeszcze dwoma przyniesionymi kocami. Kolejno dotknęła główek dziewczynek, spojrzała zatroskana na Marysię i znów pospiesznie ich opuściła.
Białe ściany, początkowo wzbudzające otuchę, teraz w umyśle Marysi stopniowo zdawały się zmieniać na zimnoniebieskie. Dziewczyna zmobilizowała siły, by wstać. Upewniła się, że siostry są ciepło okryte, wzięła kubek i wyszła na korytarz w poszukiwaniu wody. Chciała choć zimnym okładem na czoło obniżyć gorączkę dziewczynkom tak, jak uczyła ją mama. Gdy doszła do końca korytarza, w małym pomieszczeniu na szczotki zobaczyła wiadro. Dotknęła zamarzniętej tafli wody i cofnęła rękę. Coś nie dawało jej spokoju. Szybko pobiegła do swojej sali, gdzie już od progu wyczuła jakąś zmianę. Gdy wychodziła, obie dziewczynki przez zatkane katarem nosy walczyły o powietrze charczącymi oddechami. Teraz było tam ciszej. Podeszła do łóżka i zakryła usta w niemym krzyku. Jej pięcioletnia siostra, Halinka leżała sina i nie oddychała. Marysia wiele razy widziała śmierć. Ludzie wydawali ostatnie tchnienie, które nie wracało już do nieruchomych piersi. Poszerzały się ich źrenice, jakby w tej chwili dostrzegali coś niezwykłego. Ich usta otwierały się w niezrozumiałym akcie ostatecznego zdumienia. Ale tu jej siostra... Jej siostra nie oddycha!
Pomimo przejmującego chłodu zrobiło jej się gorąco. Dopadła do łóżka i zaczęła pocierać policzki Halinki. Basia odwróciła się do niej i spojrzała przytomnymi oczami.
– Była tu pani – odezwała się cichym głosem.
– Co? – dziewczyna w panice potrząsała ramionami martwego dziecka.
– Była tu pani – powtórzyła Basia. – Zabrała Halcię.
– Jaka pani ?! Co ty mówisz…?! – głos zamarł dziewczynie w gardle.
– Była piękna. – Jej młodsza siostra patrzyła teraz w sufit – Zabrała Halcię, powiedziała, że wróci po mnie.
– Nie mów tak!!! – krzyknęła Marysia. – Przestań!
Echo jej szlochu odbiło się od pustych, zimnych ścian i wzmocnione ruszyło korytarzem. Wypełniło zakamarki remontowanej części szpitala i dotarło do ludzi cierpiących, gorączkujących, poranionych przez wojnę i nienawiść. Połączyło się w jedną drgającą rozpaczliwie skargę w niebiosa:
– Boże Litościwy!!! – wołali zewsząd ludzie.
Matko Przenajświętsza, nie zabieraj jej teraz! – nierównym, zbolałym rytmem wtórowało serce Marysi.
Do sali wbiegła pielęgniarka, trzymając w rękach szare koce i prowiant. Podeszła do łóżka i ułożyła wszystko delikatnie. Powoli wydostała ciało dziecka z odrętwiałych objęć starszej siostry. Położyła martwą dziewczynkę na jednym z koców, po czym mocno przytuliła Marysię.
– Не бойся – mówiła do niej aksamitnym głosem. – Бог дал, Бог взял (4).
Dziewczyna zacisnęła oczy i poczuła, że traci świadomość.
– Piękna pani zabrała Halcię – usłyszała jeszcze cichy głos Basi i zemdlała.

***
Ludmiła już trzecią noc czuwała nad ciężko chorym synem. Poprzedniego dnia odwiedzili go koledzy kolejarze, był naczelnik lokomotywowni. Przynieśli kwiaty i butelkę wódki, ale kiedy zobaczyli, że Wasilij jest nieprzytomny, wódkę zabrali z powrotem. Smutno było kobiecie, że synowa nie pojawiła się w szpitalu. Owszem, od kilku lat Wasilij mocno pił, ale kto dziś nie pije w Rosji, przecież nawet wypłatę dostawali czasem w butelkach. Zabrała dzieci i odeszła od Wasilija na krótko przed pojawieniem się pierwszych objawów choroby. Teraz mężczyźnie pozostała tylko opieka starej matki i oczekiwanie na cud.
Wasilij był maszynistą. Pewnego dnia przyszedł z pracy do domu, usiadł na łóżku, potem się położył i tak został wpatrzony w sufit. Lekarze nie wiedzieli, co mu jest. Mówili, że to jakaś dziwna choroba. Sprowadzona szeptucha wybiegła z sali z krzykiem. Gdy matka złapała ją przed wejściem do szpitala, krzyczała, że modlić się nie będzie, bo Wasilij jest przeklęty.
– Mój syn przeklęty?! – wołała za nią Ludmiła. – Ty, szatański pomiocie, obyś zdechła!
Płacz nad łóżkiem chorego na niewiele się zdał. Dzień przed śmiercią mężczyzny, który nie wiadomo, na co chorował, przyszedł do sali jego kolega, kolejarz. Oczy miał przekrwione, zionęło od niego alkoholem, ale trzymał się jeszcze na nogach. Drżała mu tylko lewa ręka i dziwny, nerwowy uśmiech błąkał mu się po twarzy.
– Jak Wasilij, Ludmiło Pietrowna? – zapytał, nie oddalając się od drzwi.
– Witaj, Igor, nic nie lepiej – odpowiedziała kobieta i pogłaskała syna po głowie. – Gdyby choć było wiadomo, co to za choroba.
Dłuższą chwilę trwało milczenie przerwane szaleńczym wyciem z głębi korytarza.
– Ja chyba wiem, Ludmiło Pietrowna. – Igor spuścił wzrok, jakby usilnie szukał czegoś na podłodze przy łóżku.
– Ty wiesz?! – żachnęła się kobieta, ale kiedy spojrzała uważnie na niego, szybko się podniosła i chwyciła go za rękę. – Co wiesz?! Mów!
– My z Wasilijem prowadziliśmy te pociągi z Polakami, pani pamięta, Ludmiło Pietrowna?
– Coś wspominał, ale co to ma do rzeczy?
– Nam mówili... – mężczyzna zawahał się – na centrali znaczy się, żeby ich zostawiać w polu – ostatnie słowa Igor wypowiedział szeptem.
– Jak to w polu? – zdenerwowała się Ludmiła – Co ty mi o pracy… Mów, na co on choruje, Boże mój?!
– Wie pani, co to zostawić w polu tysiąc ludzi, w zimie, bez ubrań? – na chwilę spojrzał matowym wzrokiem, potem odwrócił się. – Dziś byłem u batiuszki… Powiedział, że to jakbym Jezusowi przeorał drugi bok na krzyżu...
– Szeptucha! – krzyknęła kobieta i zakryła usta dłonią. Spojrzała załzawionymi oczami na leżącego w gorączce syna. Przysiadła na łóżku, jakby zeszło z niej powietrze i przeżegnała się dwa razy. Kolejarz powlókł się w kierunku drzwi. Z końca korytarza doleciały znów nieludzkie wrzaski. To zaczął się kolejny atak szału u pacjenta spod trójki.


***
Tydzień na oddziale w cieple przy stałym dokarmianiu prawdziwym jedzeniem szybko wzmocnił nadszarpnięte zdrowie Marysi. Rozmyślała teraz wieczorami, gdzie może być jej mama. Co ona jej powie, jak się spotkają? Że Halinka i Basia umarły z głodu i wycieńczenia? Kochana Basia, umarła na sześć dni po śmierci najmłodszej z sióstr. Dziewczyna obudziła się rano obok martwej Basi. Nie miała już czym płakać. Ale musiała znaleźć siły, by samodzielnie pochować siostrę. Halinkę zabrała salowa ze szpitala i nikt nie wiedział, gdzie została pogrzebana. Z Basią musi być inaczej. Obiecała sobie, że dobrze oznaczy to miejsce, aby pokazać je mamie. Wzięła w ramiona wynędzniałe ciało zmarłej siostry, która teraz mogła ważyć może dziesięć kilogramów, i ciężkim krokiem wyszła z sali na korytarz.
Po drodze zabrała ze sobą łopatę, którą przyniósł jakiś mężczyzna. Kierowała się na zewnątrz najkrótszą drogą, ale okazało się, że przedostanie się na tyły szpitala, gdzie urządzono prowizoryczny cmentarz, nie jest takie proste.
Gdy wreszcie znalazła wyjściowe drzwi, natknęła się na tego rosłego mężczyznę, który przyniósł łopatę. Obrzucił Marysię zimnym spojrzeniem, wyciągnął rękę po łopatę i wskazał przyprószone śniegiem małe brzózki kilkadziesiąt kroków dalej. Szli teraz razem, a śnieg chrzęścił w przedwieczornej ciszy. Dotarli do miejsca, gdzie ziemia poryta była kopcami, jakby szalał tu jakiś gigantyczny kret. Na jednym z grobów tkwił wbity w ziemię kilof. Mężczyzna zaczął rozkopywać jeden z kopców, ale Marysia powstrzymała go. Pokazała mu skrawek wolnej od grobów ziemi.
– Поляки!(5) – mruknął z wyraźną niechęcią mężczyzna i zaczął kopać w świeżym miejscu. Nie było to jednak proste zadanie. Zmarznięta ziemia stawiała zaciekły opór, tak, że wiele razy praca wymagała wspomagania kilofem. Wreszcie po godzinie udało się wydrążyć w gruncie płytkie zagłębienie. Człowiek o kamiennym spojrzeniu przerwał kopanie i bezceremonialnie wrzucił zwłoki dziewczynki do niedokończonego grobu, po czym przysypał je kilkoma łopatami ziemi pomieszanej z lodem. Gdy skończył, spojrzał wymownie na dziewczynę i ruszył z powrotem.
Marysia rozejrzała się uważnie dookoła, starając się zapamiętać miejsce spoczynku siostry. Ostatnie promienie zimnego słońca wydłużyły cienie mogił. Drzewa szarpane wzmagającym się wiatrem malowały upiorne sceny na brudnoszarej ścianie budynku.
– Śpij, Basiu, moja kochana Basiu… – zaczęła dziewczyna, ale wzruszenie zdusiło głos w jej piersi. – Wybacz mi, że nie mogłam... – Szloch zatrzepotał jej drobną postacią wystawioną na porywy coraz zuchwalszego wiatru. Dziewczyna kucnęła i dotknęła mogiły drżącą ręką.
– Kiedyś tu przyjedziemy z mamą i zabierzemy cię do Polski – pociągnęła nosem, po czym wstała i nabrała mroźnego powietrza w płuca. Z okna na pierwszym piętrze wyglądała właśnie kobieta. Łapała oddechy, jakby chciała zaczerpnąć powietrza na zapas. Ktoś jednak wciągnął ją w ciemność i zatrzasnął okiennice.
Od strony budynku zbliżali się do niej jacyś ludzie. Okutana w łachmany kobieta w charakterystyczny sposób niosła na rękach zawiniątko, jakby to było coś bardzo cennego. Obok szli w milczeniu dwaj mężczyźni. Jedno spojrzenie wystarczyło, by domyślić się dramatu matki, która oddaje niemowlę zimnej ziemi. Dziewczyna poprawiła czapkę i ocierając oczy szalem przyspieszyła kroku.
– Nie zostawimy cię tutaj – rzuciła przez ramię w kierunku pogrążających się w mroku mogił.

1. – Chodźcie ze mną!
2. – Poczekajcie tu!
3. – Mam zezwolenie, chodźcie, dzieci, chodźcie!
4. – Nie bój się, Bóg dał, Bóg wziął
5. – Polacy



Andrzej Chodacki
Strona autorska


Autor opowiadania: Andrzej Chodacki
Urodzony w 31.05.1970 roku. Z powołania mąż i ojciec, z zawodu lekarz. Pisze prozę i poezję, a także fotografuje. Laureat kilkudziesięciu konkursów literackich. Jego opowiadania były drukowane między innymi w Wydawnictwie My Book w Szczecinie, Miesięczniku Literackim Akant w Bydgoszczy, Kwartalniku Literackim Horyzonty, w Półroczniku literackim „Inter-. Literatura–Krytyka–Kultura”, oraz w wielu czasopismach polonijnych na całym świecie. W 2012 roku wydał debiutancką książkę z poezją i fotografią pt.„ Pejzaże tęsknoty”. W 2013 roku wydał cykl opowiadań pt. „ Opowieści ze świata”. W 2014 roku wydał kolejny cykl opowiadań pt „ Wyczekując dnia”.
W 2015 roku jego najnowsza powieść pt „ Doktor Seliański” została przetłumaczona na język ukraiński. Od 2015 roku członek Unii Polskich Pisarzy Lekarzy


Od Redakcji: Opowiadania Andrzeja Chodackiego można również znaleźć w dziale:Na każdy temat.

Wersja do druku

Pod tym artykułem nie ma jeszcze komentarzy... Dodaj własny!

20 Kwietnia 1920 roku
Rozpoczęły się VII Letnie Igrzyska Olimpijskie w Antwerpii.


20 Kwietnia 2007 roku
Zmarł Jan Kociniak, polski aktor filmowy i teatralny, partner Jana Kobuszewskiego w telewiz. progr. satyr. Wielokropek(ur. 1937)


Zobacz więcej