Sobota 20 Kwietnia 2024r. - 111 dz. roku,  Imieniny: Agnieszki, Amalii, Czecha

| Strona główna | | Mapa serwisu 

dodano: 15.12.15 - 21:59     Czytano: [896]

Dział: Opowiadania

Taki świat


Był czerwiec 1949 roku. Od strony Parczewa ubitą drogą zbliżała się furmanka z ludźmi. Woźnica Stanisław Zwoiński wiózł torbę z pieniędzmi za sprzedany inwentarz rolników z Dębowej Kłody. Towarzyszyli mu pani Olesia, sklepowa z Dębowej Kłody i obstawa w sile dwóch milicjantów z bronią krótką. Zwoiński przywykł do takich transportów, wielokrotnie woził pieniądze z miejsca na miejsce, był w końcu skarbnikiem GS-u. Tym razem transport pieniędzy pochodził aż z Chełma, skąd pociągiem trafiły do Lublina, dalej do Parczewa, a teraz jechały bezpiecznie w torbie pod nogami skarbnika, podskakując wraz z wozem na nierównościach drogi.
Dzień był piękny, słońce stało jeszcze wysoko nad wieżami kościoła w Parczewie, ale w sercu Zwoińskiego ciążył frasunek, od kilku dni spędzając mu sen z powiek. Nie cieszyło go nic, ani piękne czerwcowe popołudnie, ani dobre wyniki zbiorów truskawek w gminie, której był współtwórcą i urzędnikiem. Jego ciężarna żona była już miesiąc po terminie porodu wyznaczonym przez akuszerkę.
– Baby we wsi gadają, że dziecko może martwe jest. Oddałbym wszystkie pieniądze, jakie mam, żeby dziecko urodziło się jak trzeba – pomyślał, patrząc na torbę leżącą pod nogami.
Do szpitala daleko, doktor jeden na całą wielką okolicę, nie zajmie się żoną, dopóki nie zacznie się coś złego dziać. A jak się zacznie, to może być za późno. Zwoiński ciężko westchnął i pogonił konie batem. Szybciej załatwią sprawy, szybciej wróci do domu, do żony.
Siedząca obok pani Olesia, sklepowa z Dębowej Kłody, z ledwie dostrzegalnym uśmiechem rozpamiętywała poprzedni wieczór. Jej oddech przyśpieszał, a piersi falowały pod sukienką, gdy przypominała sobie konkury kawalera, Zenka Grzywaczewskiego z Uhnina, który klęczał przed nią z pierścionkiem w ręku. Trzeba się jej będzie zgodzić. Zenuś robotny jest, nie pije dużo, a resztę się urobi. Już wyobrażała sobie białą sukienkę i przystrojoną kwiatami bryczkę z orkiestrą. Świat stawał przed nią, rozkładając szeroko opiekuńcze ramiona. Błyszczący na palcu pierścionek sprawiał, że lekko jej było na duszy, śpiewnie. Spojrzała przed siebie pełnymi szczęścia oczami. Kilkadziesiąt metrów dalej, przy długiej, prostej drodze, którą jechali, pasła się w gryce krowa. Drogą w ich kierunku szło małe dziecko.
– Pewnie się urwała, trzeba będzie uwiązać, bo szkody narobi – pomyślała Olesia, widząc, że dziecko zboczyło z drogi i próbuje zawlec krowę na pastwisko.
Wóz na chwilę przystanął. Woźnica zeskoczył na drogę i oglądał nogę jednego z koni.
– Wbił se coś, kuleje! – wyjaśnił Zwoiński, próbując wyrwać kolec z tylnej nogi konia.
Na desce za woźnicą siedziało dwóch młodych milicjantów – Zygmunt Kacperek i Józek Kozioł. Dla dziewiętnastoletniego Kacperka był to pierwszy poważny konwój. Kiedy się dowiedział na posterunku w Dębowej Kłodzie, że został wyznaczony do tego zadania, to aż mu się zrobiło ciepło. Z Józkiem kolegowali się od kilku tygodni. Był od Zygmunta dwa lata starszy i miał doświadczenie w takich zadaniach.
– Trzymaj się mnie, to nie zginiesz – mawiał do Kacperka, gdy wychodzili na patrole w pobliskie lasy. Obaj konwojenci zeszli z furmanki na drogę, ale widząc, że woźnica sam sobie poradził, weszli na wóz ponownie.
– Wio! – zawołał Zwoiński i świsnął batem nad końskimi zadami. Furmanka potoczyła się, podskakując w kierunku gryczanego pola, przy którym gęste krzewy porastały przydrożny rów.
***
Wandzia spacerowała nieśpiesznie ze szkoły znaną dobrze drogą, podśpiewując piosenkę, której nauczyła się tego dnia. Słońce ogrzewało jej twarz tańczącymi promieniami, przydrożna leszczyna zdawała się być tunelem do nieznanego, tajemniczego świata. Za krzakami na pewno spotka babcię Zofię, która codziennie wypasa tu krowę.
Może dostanę cukierka? – pomyślała, gdy przekroczyła linię gęstych krzewów porastających głęboki w tym miejscu rów. Ale babci nie było tam, gdzie zwykle. Za to w gryce pasła się swobodnie nie uwiązana krowa.
– Babciu Zosiu! Babciu! – zawołała dziewczynka, rozglądając się dookoła. Odpowiedziała jej cisza. Spojrzała przed siebie, gdzieś w oddali zobaczyła na drodze wóz ciągnięty przez parę koni. Szybko przeskoczyła rów, złapała łańcuch i szarpiąc się z upartą krową, zaprowadziła ją na pastwisko kilkanaście metrów dalej. Łańcuch uwiązała wokół wbitego w ziemię kołka i zawołała głośno:
– Babciu! Uwiązałam! – po czym, podskakując radośnie, pobiegła dalej polem, planując zejść na drogę, kiedy przejedzie wóz. Mama zawsze jej mówiła, żeby nie rozmawiała z obcymi, bo to mogą być źli ludzie. Wandzia była z natury strachliwa, więc wolała uniknąć spotkania z ludźmi jadącymi wozem. Zresztą łąka, którą spacerowała, roztaczała przed dzieckiem kalejdoskop wspaniałych zapachów i barw. Motyle latały nad jej głową, pszczoły uwijały się na gryczanym polu. Świat jawił się jej jako przepiękny ogród pełen harmonii i ciepła.
I nagle gdzieś za plecami dziecka powietrze rozdarła seria wystrzałów. Wandzia upadła na ziemię przerażona. Dobrze znała ten dźwięk. Mimo że wojna się skończyła, co jakiś czas z lasów otaczających ich dom dochodziły odgłosy wystrzałów i wybuchów. Tata czasem wspominał, że to wojsko walczy z partyzantami. Ale nigdy nie mogła pojąć, dlaczego ciągle walczą?
Teraz leżała sparaliżowana strachem, a wokół bzyczały nieświadome zagrożenia pszczoły. Dłuższą chwilę jednak nic się nie działo, więc podniosła głowę i spojrzała w kierunku przydrożnych krzewów, skąd padły strzały. Na drodze stała furmanka, niespokojne konie dreptały w miejscu. Obok wozu nieruchomo leżeli jacyś ludzie. Wandzia podniosła się i pognała w kierunku domu.
– Trzeba szybko zawiadomić tatę, tu stało się coś strasznego!
***
Lekki wóz zaprzęgnięty w jednego konia powoli poruszał się poboczem drogi w kierunku Łęcznej. Furman był człowiekiem rozmownym, ale w tych okolicznościach nie wiedział zupełnie, jak zacząć rozmowę. Zdarzało mu się wozić zwłoki do kościoła czy na cmentarz. Ale dawno nie wiózł nieboszczyka, który by umarł tak młodo i w tak tragicznych okolicznościach. Na wozie w prowizorycznie skleconej trumnie otwartej od góry leżały zwłoki młodego chłopca w mundurze milicjanta. Obok siedziała jego matka. Gdy tak jechali, furman przyjrzał się uważnie kobiecie. Mogła mieć około siedemdziesięciu lat.
– A to późno mieliście syna? – zagadnął mężczyzna, próbując zacząć rozmowę.
– Ano późno – usłyszał cichy głos kobiety siedzącej przy trumnie.
Znów zapadła dłuższa chwila ciszy przerywana tylko stukotem podskakującego wozu.
– A długo syn w milicji był? – zapytał znów woźnica.
– Pół roku – odpowiedziała kobieta, kładąc rękę na piersi zabitego.
– A męża mocie?– furman próbował znów skleić rozmowę do kupy.
– Ukraińcy go zabili w czterdziestym drugiem. My z Kriniczek, za Krasnymstawem. Tam w maju w czterdziestym drugiem wpadli Niemcy z Ukraińcami, wywlekli ludzi z domów i pomordowali. Moigo Jaśka tyż zabili. Zygmuś mały był, zdążył w lesie ukryć się.
– To wy swoje przeszli – pokiwał głową woźnica ze zrozumieniem.
– Ano przeszli my – przyznała cicho kobiecina. – Głód potem przyszed. Zygmuś za słaby był do pługa, nie było co do garka włożyć.
– A potem do milicji zdecydowoł sie? – domyślił się furman.
– A no zdecydowoł sie, i taki koniec go spotkoł! – wybuchła płaczem staruszka. – A tak pisoł, że mundur dali, że śpi w ciepłym, jedzenie dobre, tak się cieszył, że mnie pomoże, krowe kupi, żebym miała żywicielke na stare lata! Przecież to dobre dziecko było, nie po to do milicji poszed, żeby ludzi bić, ale z nędzy, panie! My nie mieli co jeść, co na grzbiet zarzucić! – potok słów płynął przez łzy, jak skarga wdowia w niebiosa.
– W Dębowy o nim godali, że dobry chłopok był – skłamał woźnica, choć nie znał wcale zabitego. Żal mu się jednak zrobiło wdowy, co jedyne dziecko martwe wiezie, by ziemi oddać.
Znów nastała cisza. Od Łęcznej przejechała w kierunku Parczewa stara, kopcąca ciężarówka.
– Jo to nie wierze, pani kochano, że to partyzanci Żelaznygo zrobili – zagadnął znów furman. – Co prowda, to zdarzało się, że kogoś tam złupili, ale przecież w lesie tyż jeść trzeba, a wojsko poluje na nich jak na psów wściekłych. Ale strzylać do swoich, do baby niewinny?! Czy to partyzanci tak robio, czy zwykli bandyci, jo się pytom?
Pytanie zawisło w powietrzu i nie doczekało się odpowiedzi.
– A wji pani, ten kasjer, co w strzelaninie ranny był – woźnica znów próbował ożywić rozmowę – Zwoiński za Stępkowa. To mu się teraz dziecko urodziło, syn. A mówili, że martwe w brzuchu było. Jedni się rodzo, innych grzebio. Taki świat, pani kochano, taki świat.

Pan Stanisław Zwoiński przeżył zasadzkę. Poważnie ranny w prawy bark już nigdy nie odzyskał pełnej sprawności ręki. Zmarł w 1993 roku, żegnany jako człowiek prawy, zasłużony uczestnik kampanii wrześniowej.
Pani Wanda, która jako ośmioletnia dziewczynka przechodziła w feralną godzinę obok ukrytych w zasadzce napastników, ma dziś 71 lat i mieszka w Parczewie. Do dziś wspomina z przerażeniem szczegóły tej ohydnej napaści.
Funkcjonariusze posterunku milicji w Dębowej Kłodzie postawili swoim zabitym kolegom pomnik przy drodze ze Stępkowa do Dębowej Kłody. Pomnik stoi tam do dziś, wymazany przez wandali czarną farbą.
Sprawców napadu nigdy nie odnaleziono. Nikt jednak w okolicy nie dowierzał, że mogli to zrobić partyzanci Edwarda Taraszkiewicza pseudonim Żelazny.
Karol Zwoiński, chłopiec, który urodził się Stanisławowi Zwoińskiemu w 1949 roku, żyje do dziś. Jak cała rodzina, jest dumny ze swojego ojca, któremu w tych ciężkich czasach przyszło podnosić z wojennej zawieruchy ojczystą ziemię.


Andrzej Chodacki
Strona autorska


Autor opowiadania: Andrzej Chodacki
Urodzony w 31.05.1970 roku. Z powołania mąż i ojciec, z zawodu lekarz. Pisze prozę i poezję, a także fotografuje. Laureat kilkudziesięciu konkursów literackich. Jego opowiadania były drukowane między innymi w Wydawnictwie My Book w Szczecinie, Miesięczniku Literackim Akant w Bydgoszczy, Kwartalniku Literackim Horyzonty, w Półroczniku literackim „Inter-. Literatura–Krytyka–Kultura”, oraz w wielu czasopismach polonijnych na całym świecie. W 2012 roku wydał debiutancką książkę z poezją i fotografią pt.„ Pejzaże tęsknoty”. W 2013 roku wydał cykl opowiadań pt. „ Opowieści ze świata”. W 2014 roku wydał kolejny cykl opowiadań pt „ Wyczekując dnia”.
W 2015 roku jego najnowsza powieść pt „ Doktor Seliański” została przetłumaczona na język ukraiński. Od 2015 roku członek Unii Polskich Pisarzy Lekarzy


Od Redakcji: Opowiadania Andrzeja Chodackiego można również znaleźć w dziale:Na każdy temat.

Wersja do druku

Pod tym artykułem nie ma jeszcze komentarzy... Dodaj własny!

20 Kwietnia 1920 roku
Rozpoczęły się VII Letnie Igrzyska Olimpijskie w Antwerpii.


20 Kwietnia 1706 roku
Zmarł Hieronim Lubomirski, hetman wielki koronny, woj. krakowski, podskarbi wielki koronny, marsz. nadworny koronny (ur. 1647)


Zobacz więcej