Środa 24 Kwietnia 2024r. - 115 dz. roku,  Imieniny: Bony, Horacji, Jerzego

| Strona główna | | Mapa serwisu 

dodano: 01.12.15 - 12:13     Czytano: [1049]

Dział: Opowiadania

Pielgrzymka


Tata lubił opowiadać nam w czasie rodzinnych spotkań o naszej pielgrzymce do Częstochowy. To było zaraz po wojnie. Miałam wtedy 12 lat. Rodzina ocalała w całości, nikt nie zginął, ale za to latem 1946 roku wybuchł pożar i ogień strawił cały nasz drewniany dom wraz z częścią zagrody. Pamiętam to wydarzenie dokładnie. Tata biegał do stodoły, wyprowadzając ryczące ze strachu krowy, stającego dęba konia i kwiczące wniebogłosy świnki. Staliśmy bezradni, patrząc, jak ogień trawi dobytek całego życia. Mnie było szkoda najbardziej mojej szmacianej laleczki i kilku ubranek, które uszyła dla niej mama.
Kilka dni po pożarze było szczególnie ciężko. Mama umieściła mnie z siostrą u rodziny, a sama z tatą porządkowali pogorzelisko. Czekałyśmy na nią do wieczora, często głodne, ale chyba bardziej jej ciepła, dotyku, niż chleba, choć i ten rodzaj głodu poznałyśmy aż nadto.
I wtedy, w czasie pierwszej wspólnej kolacji na naprędce skleconym stole w ocalałej szopie tata zapowiedział wszystkim, że jedziemy do Częstochowy. Powiedział to takim uroczystym tonem, jakby czytał Pismo Święte na Boże Narodzenie.
– Tam jest nasz ratunek, nasza Niebiańska Pani, tam nam wyglądać pocieszenia – wyjaśniał tata, przypalając skręconego z namaszczeniem papierosa.
Słyszałyśmy o Częstochowie. Ksiądz w kościele mówił czasem, że Matka Boska Częstochowska lituje się nad ludźmi. Wujek Czesiek miewał zawołanie: „O Matko Boska Częstochowska!”.
Ale pojechać tam? To było o wiele trudniejsze zadanie dla małej dziewczynki niż przysłuchiwać się księdzu na kazaniu lub wujkowi podczas rodzinnych uroczystości. Tata jednak nie rzucał słów na wiatr. Jak postanowił, tak rodzina winna była zrobić. Po dwóch tygodniach pogorzelisko było już uprzątnięte, plac gotowy do budowy nowego domu. Nawet część drewna leżała już na podwórku w stertach wielkich bali.
Lubiłam chodzić po klepisku odsłoniętym po pożarze, zastanawiając się, gdzie też podziała się moja laleczka. Wtedy myślałam, że wraz z dymem dostała się pewnie do nieba. Pojadę więc do Częstochowy, by poprosić Niebiańską Panią o zwrot mojej kochanej lalki. Ona na pewno ma tam wiele zabawek. Tyle dzieci poszło do nieba w czasie wojny. Może tę jedną mi odda. Tata miał swoje powody, by tam jechać, i ja teraz miałam swoje. Przystąpiłam do przygotowań do podróży ze zdwojoną energią.
Już po kilku dniach okazało się, że spora grupa ludzi chce pojechać razem z nami. A każdy miał ważny powód. Wujek Zenek jechał, by wyprosić na Jasnej Górze posadę leśniczego. Ciocia Hania, jego żona, chciała błagać Matkę Boską, by pozwoliła ich synowi, Antkowi, wrócić z niemieckiego obozu. Dodatkowo, choć otwarcie o tym nie mówiła, wybierała się, by prosić Maryję o uzdrowienie wujka Zenka z nałogu alkoholowego.
Tata ucieszył się, widząc, że grupa będzie większa.
– Zawsze to bezpieczniej – mówił, naciągając na siebie wojskowy płaszcz, który teraz stanowił jedyne jego okrycie podczas snu. Pożyczone pierzyny oddał nam, by było nam ciepło.
Pamiętam tatę jako silnego, spokojnego człowieka, zawsze w tym brązowym, wojskowym płaszczu i starych oficerkach. Miał tylko to jedno ubranie i chodził w nim wszędzie. Gdy szliśmy do kościoła, jedyne, co odróżniało ten codzienny strój, to wyczyszczone na połysk buty i wojskowa czapka rogatywka. O wojnie nie mówił wiele. Tylko czasem wspominał, że nic gorszego już człowieka spotkać nie może. Potem zapalał papierosa i zastygał wpatrzony w drzwi. Nie śmiałyśmy mu wtedy przeszkadzać. I choć ja i siostra byłyśmy bardzo żywymi dziećmi, to byłyśmy przekonane, że w tych chwilach trzeba go zostawić w spokoju.
Termin wyjazdu został ustalony na 14 sierpnia, dzień przed Wniebowzięciem Najświętszej Marii Panny. W ciągu dnia mieliśmy dotrzeć do Częstochowy, a następnego ranka uczestniczyć w uroczystościach. Mama zajęła się gromadzeniem prowiantu na drogę.
W całym domu, a właściwie szopie, w której czasowo mieszkaliśmy, panowało radosne poruszenie. Zapach kurczaka pieczonego na drogę odwracał nasze myśli od tajemniczej i dalekiej podróży, jaką mieliśmy odbyć.
Wyruszyliśmy wcześnie rano pieszo do naszego dziadka w Stępkowie. Stamtąd dziadek zawiózł całą gromadę furmanką na dworzec w Parczewie, gdzie po niedługim czasie wjechał powoli wielki, stękający co chwila pociąg. Ludzi było na dworcu co niemiara, ale wszyscy zmieściliśmy się w środku. Nasza rodzina zajęła miejsce na korytarzu, w wagonie blisko lokomotywy. Podróż pociągiem była dla mnie wtedy niemałym przeżyciem. Spędziłam całe godziny, wpatrując się w przelatujące przed oczami drzewa, jeziora i ludzi. Ktoś sprawdzał bilety, ktoś przepychał się do wyjścia, nie wiem, jak długo to trwało, gdy nagle usłyszałam płacz mamy. Szybko spojrzałam na stojących obok rodziców. Patrzyli nieruchomo w okno pociągu. Łzy ciekły po policzkach mamy, a ojciec zastygł ze wzrokiem utkwionym w horyzont.
– Mamo! – zawołałam i rzuciłam się jej w objęcia, płacząc wraz z nią, choć zupełnie nie wiedziałam, co jest przyczyną jej rozpaczy. Gdy znów spojrzałam w okno, zobaczyłam sięgające aż po widnokrąg kikuty zburzonych kamienic, dymiące zgliszcza jak okiem sięgnąć. To była Warszawa. Słońce było jeszcze nisko, musiał być wczesny poranek. Długie cienie sprawiały wrażenie, jakby na gruzach leżały stosy dymiących krzyży. Wtedy nie wiedziałam o powstaniu i o tym, że w ciągu kilku miesięcy wymordowano w tym miejscu dziesiątki tysięcy bezbronnych mężczyzn, kobiet i dzieci. Spojrzałam wzdłuż korytarza. Życie jakby uszło z ludzi spoglądających w tamtą stronę. A pociąg przytakiwał rytmicznie:
– To tak było, tak było, tak było, tak było...
W całkowitym milczeniu dotarliśmy do dworca, a właściwie do tego, co z niego zostało. Płacząc, ludzie wychodzili na zaśmiecone, pełne gruzu perony. Tuliłam swoją mamę, chcąc jej dodać otuchy, jakbym chciała jej powiedzieć: „Warszawa zniszczona, ale masz przecież mnie”.
Kolejny marsz, nad brzeg Wisły, odbył się w pogrzebowej atmosferze. Nad ulicą, uprzątniętą tylko częściowo z wszechobecnego gruzu, zwisały bezwładne ramiona budynków, chylące się do środka szkielety ścian z pustymi, wypalonymi oknami. Gdzieniegdzie poruszały się wybiedzone postacie w łachmanach, czasem ludzie w mundurach podobnych do munduru taty. Przed nami zaczęły rzednąć zrujnowane budynki, a pokazała się połyskująca w promieniach słońca woda, stopniowo wypełniając cały świat. Ktoś z przejęciem zawołał:
– Wisła!
Przy brzegu roiło się od ludzi. Wszyscy czekali pewnie, by dostać się na drugi brzeg. Tata zasępił się i kazał nam wszystkim poczekać. Z ulgą usiadłam na trawie, bo bolały mnie już nogi. Po chwili tata wrócił i powiedział, że przewiozą nas na drugi brzeg. Znów gorączkowy marsz do brzegu, gdzie żołnierze rozgarnęli czekający tłum i wpuścili nas na bujającą się na wodzie wielką platformę. Pewnie dlatego, że tata był w mundurze, pozwolili nam wejść na prom bez kolejki. Odprowadziły nas zawistne spojrzenia ludzi czekających na przeprawę. Było mi ich żal.
Platforma ruszyła i mogłam choć na chwilę oderwać wzrok od zniszczeń. Tu, na środku ogromnej rzeki, woda płynęła czystym nurtem, sprawiając wrażenie jedynej nietkniętej rzeczy w sercu zranionej stolicy. Nieuchronnie jednak zbliżał się drugi brzeg. Ciąg dalszy zmasakrowanego ciała, rozdzielonego błękitną wstęgą. Znów ruch, wyładunek ludzi i mienia, szybki marsz pod górę. Tata znów podążył przodem, rozmawiając z żołnierzami stojącymi przy ciężarówce powyżej przystani promowej.
– Zawiozą nas, wskakujcie na tył! – krzyknął do nas i kolejno zaczął pomagać członkom rodziny wgramolić się na przyczepę wojskowej ciężarówki. Wraz z siostrą i babcią posadzono nas w szoferce przy kierowcy. Tata, trzymając się drzwi, zwisał na zewnątrz samochodu. Patrzyłam wtedy na niego z podziwem. Był opanowany i radosny. Słońce oświetlało jego ogorzałą twarz, oczy jaśniały blaskiem.
– Jedziemy do Częstochowy! – zawołał do nas przez otwarte okienko i uśmiechnął się. W całej tej scenerii szaleńczych zniszczeń, wśród pyłu i wyziewów gnijącego pogorzeliska, ten uśmiech był jak promień słońca w mroźny poranek. Uśmiechnęłam się i złapałam tatę za rękę.
Już po kilkunastu minutach dotarliśmy w okolicę następnego dworca. Tata znów pomógł wszystkim opuścić ciężarówkę i powędrowaliśmy w kierunku szarego, przydymionego budynku z podziurawionymi ścianami. Gdy weszliśmy do środka, okazało się, że pociąg w kierunku Częstochowy odjedzie dopiero za trzy godziny. Znaleźliśmy sobie miejsce przy budynku dworcowym. Babcia usiadła na zakurzonej ławeczce, mama rozdała wszystkim kanapki. Trzymaliśmy się razem, ale ciocia Hania zdradzała objawy dziwnego niepokoju. Nagle wstała z ławeczki i ruszyła w kierunku peronów. Przy jednym z nich stał pociąg. Z wagonów towarowych wysypywali się ludzie, stłoczeni jak kurczęta przeznaczone do sprzedaży na targu.
Mama wzięła mnie za rękę, siostrze nakazując trzymać się blisko taty.
Poszłyśmy w tamtą stronę, próbując odgadnąć, czego ciocia tam szuka. A ona zaczęła kolejno zaczepiać ludzi opuszczających wagony. Z daleka nie słyszałam, o czym rozmawiali, ale jej ruchy stawały się coraz szybsze. Teraz już biegała od człowieka do człowieka, wołając głośno:
– Antek Przekora! Antek Przekora!
Gdy podeszłyśmy bliżej, ciocia ze łzami w oczach podbiegła do mamy.
– On żyje! Słyszysz, żyje!!
– Ale skąd to wiesz? – mama była zdziwiona.
– To ludzie z jego obozu. Wyzwolili ich. Mówią, że Antek przyjedzie następnym transportem! Ja tu muszę zostać, czekać na niego! – wołała ciocia, zalewając się łzami. Zaprowadziliśmy ją do reszty rodziny, gdzie już spokojniej przedstawiła wszystkim wieści o synu. Wujek Zenek z drżącymi rękami pobiegł do budynku dworca i po chwili wrócił.
– Ździsiek, wy jedźcie dalej, my tu musimy zaczekać na Antka. Spotkamy się, jak będziecie wracać – powiedział do taty i objął swoją zapłakaną żonę.
– Jeśli on żyje, to nie wezmę więcej do gęby ani łyka wódki, jak mi Bóg miły! – dodał, mocno akcentując każde słowo, a w oczach miał coś tak dziwnego, tak dziwnego, że trudno nazwać. Chyba objęcie posady leśniczego nie było już w tej chwili ważne.
Zostawiliśmy ich na dworcu, zapłakanych, ale pełnych nadziei. Podstawiono pociąg do Częstochowy, który był nie mniej zatłoczony, jak poprzedni, ale znów udało nam się dostać do środka. Usiedliśmy na bagażach, przytuliłam się do mamy i zasnęłam. Śniła mi się świetlista kobieta, która, uśmiechając się, zbliżała się do mnie. Łagodnie wyciągnęła rękę i pogłaskała mnie po twarzy.
– Wandziu – mówiła – nie bój się, ochronię was....
– Wandziu – usłyszałam znowu, gdy otworzyłam oczy. Mama głaskała mnie po policzku – obudź się, jesteśmy w Częstochowie.
Znów tumult, zamieszanie, ruch. Na dworze było już zupełnie ciemno. Musieliśmy jechać naprawdę długo. Nogi bolały mnie ze zmęczenia, więc tata wziął mnie na ręce. Nie wiem, jak długo szliśmy, przysypiałam i budziłam się na rękach taty. Dotarliśmy wreszcie do jakiegoś niskiego budynku, przed którym kłębił się tłum ludzi. Okazało się, że to prowizoryczna noclegownia. Przed drzwiami siostry zakonne rozdawały zupę i chleb. Dostałyśmy z siostrą trochę zupy do żelaznych garnuszków, dla reszty rodziny wystarczyło tylko chleba. Wszyscy jednak byli w dobrych nastrojach. Uśmiechnięci rozmawiali ze sobą, że już jutro wejdą na Jasną Górę.
Na noc umieszczono nas w zatłoczonym wnętrzu budynku, gdzie miejsca było tylko do spania na siedząco. Przykryte kocem przytuliłyśmy się do mamy. Zewsząd wśród ciszy nocy docierały szepty modlitw ludzi zgromadzonych w izbach i korytarzach. Wsłuchana w ten monotonny dźwięk kołyszący do snu, nawet nie zauważyłam, kiedy nastał ranek.
Tym razem wszystko odbywało się we wzorowym porządku. Nikt się nigdzie nie spieszył, kobiety nadal podśpiewywały modlitwy, a siostry zakonne rozstawiały na zewnątrz wielki kocioł z herbatą. Mama zabrała nas z siostrą do ciasnego pomieszczenia wyłożonego śliską posadzką.
– Już niedługo wejdziemy do kościoła, nie możecie się pokazać Matce Boskiej z brudnymi buziami – mówiła, myjąc nam twarze w zimnej wodzie.
Pamiętam ten uroczysty nastrój. Jakbyśmy byli o krok od jakiegoś wielkiego skarbu, pałacu wypełnionego kosztownościami. Potem mama przebrała nas w odświętne sukienki i wyszłyśmy na zewnątrz, czekając na resztę rodziny. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam jasnogórski kościół. Górował nad drogą, oświetlony promieniami wstającego słońca.
Przypomniałam sobie swój sen, tajemniczą świetlistą panią, i pomyślałam, że to pewnie była Matka Boska. Tata oraz reszta rodziny dołączyli do nas i już mieliśmy ruszyć w kierunku kościoła, gdy nagle usłyszeliśmy wołanie:
– Ździsiek! Ździsiek!
Spojrzeliśmy wszyscy w tamtą stronę. Ktoś przepychał się pod prąd pielgrzymów zdążających do kościoła. Rozpoznaliśmy w nim pana Stanisława, który często przychodził do naszego domu, by pogawędzić z tatą. Podobno kiedyś razem walczyli z Niemcami.
– Rany boskie, Ździsiek, szukam was od rana! – podbiegł do nas zdyszany.
– Stasiu, co tobie, ty też do Matki Boskiej? – zapytał zaskoczony tata. Pan Stanisław łapał oddech, trzymając wyciągniętą rękę taty.
– Ździsiek, nie możecie wracać do domu, czekają tam na ciebie – wysapał, rozglądając się dokoła.
– Kto czeka? – otworzył szeroko oczy tata.
– Milicja z ruskimi była, powiedzieli, że ty bandyta z AK i całą rodzinę mają aresztować – dodał szeptem pan Stanisław.
Tata zaniemówił. Mama przytuliła nas mocno. Spojrzałam w jej wilgotne oczy, nie rozumiejąc, co się dzieje. Milczenie ciągnęło się, aż wreszcie usłyszeliśmy.
– Dziękuję ci, Stachu, żeś nas ostrzegł – głos taty był jakiś odmieniony. – Ja ci za życie dziękuję.
I uściskał tak mocno przyjaciela, że bałam się, że go udusi.
– Nie mnie dziękuj, Ździsiek, tylko Jej! – Pan Stanisław wyswobodził się z uścisku taty i pokazał palcem na odległy o kilkaset metrów kościół. Tata spojrzał w tamtą stronę i padł na kolana. Podciągnął z przodu swój wojskowy płaszcz i zaczął na kolanach przesuwać się w tamtym kierunku. Nikt nie wypowiedział już ani słowa. Ruszyliśmy powoli za nim, większość rodziny płakała. Mijali nas podążający w tamtą stronę pielgrzymi. Wszyscy przed oblicze Matki Boskiej Litościwej. Ogromna rzesza sierot w zniszczonym wojną świecie garnęła się pod opiekę Tej, która utuli ich żal, obetrze łzy. Patrzyłam na tatę, wtedy nie rozumiejąc jeszcze, że oto cała nasza rodzina uniknęła śmierci w sowieckim łagrze. Próbując dla zabawy postawić stopy równo na kwadraciki kostki brukowej, zastanawiałam się, czy Matka Boska odda mi moją laleczkę. Ma ich przecież tak wiele w niebie.

Andrzej Chodacki
Strona autorska


Autor opowiadania: Andrzej Chodacki
Urodzony w 31.05.1970 roku. Z powołania mąż i ojciec, z zawodu lekarz. Pisze prozę i poezję, a także fotografuje. Laureat kilkudziesięciu konkursów literackich. Jego opowiadania były drukowane między innymi w Wydawnictwie My Book w Szczecinie, Miesięczniku Literackim Akant w Bydgoszczy, Kwartalniku Literackim Horyzonty, w Półroczniku literackim „Inter-. Literatura–Krytyka–Kultura”, oraz w wielu czasopismach polonijnych na całym świecie. W 2012 roku wydał debiutancką książkę z poezją i fotografią pt.„ Pejzaże tęsknoty”. W 2013 roku wydał cykl opowiadań pt. „ Opowieści ze świata”. W 2014 roku wydał kolejny cykl opowiadań pt „ Wyczekując dnia”.
W 2015 roku jego najnowsza powieść pt „ Doktor Seliański” została przetłumaczona na język ukraiński. Od 2015 roku członek Unii Polskich Pisarzy Lekarzy


Od Redakcji: Opowiadania Andrzeja Chodackiego można również znaleźć w dziale:Na każdy temat.

Wersja do druku

Pod tym artykułem nie ma jeszcze komentarzy... Dodaj własny!

24 Kwietnia 1942 roku
Urodziła się Barbra Streisand, amerykańska aktorka i piosenkarka.


24 Kwietnia 1915 roku
Rozpoczęła się rzeź Ormian w Turcji.


Zobacz więcej