Wtorek 23 Kwietnia 2024r. - 114 dz. roku,  Imieniny: Ilony, Jerzego, Wojciecha

| Strona główna | | Mapa serwisu 

dodano: 28.06.15 - 11:41     Czytano: [1177]

Dział: Opowiadania

Christophoros


Krzysztof Olkiewicz siedział naprzeciw otwartego okna. Postawił przed nim krzesło, żeby łatwiej było wejść na parapet. I gdy chwiejnym od alkoholu krokiem wrócił na swoje miejsce w rogu pokoju, a potem odwrócił się, dostrzegł, że krzesło już ktoś zajął.
Ki czort? – pomyślał. – Dopiero postawiłem, a już ktoś siedzi?
Rozejrzał się dookoła. Rzeczywistość kamienicznego mieszkania wydawała się być w sposób depresyjny nienaruszona.
– A ty kto? – zapytał Olkiewicz, przyglądając się znajomo wyglądającej postaci.
– Znasz mnie dobrze – odparł łagodnie brodaty jegomość. Pisarz przymrużył oczy, ale z powodu kłopotów z ostrością wzroku ciągle nie mógł dojść, dlaczego przybysz siedzi tam w czymś, co przypomina suknię? No i ta patriarchalna broda.
– Ale jaja! – wymsknęło mu się. – Jezus!
– Byłem pewny, że mnie poznasz – postać uśmiechała się, na trzeźwo rzekłbyś, przyjemnie. Krzysztof spojrzał na swoje ręce. Te same chropowate, pożółkłe od fajek paluchy. I żadnych myszy. Znów ogarnął półprzytomnym spojrzeniem pokój. Butelka, jaka szkoda, że pusta, stała na stole tam, gdzie ją porzucił. Jakieś szpargały, długopis. Przypomniał sobie, że chciał coś napisać. Takie pisanie ma moc wtedy, gdy słowa stają się ostateczne.
– Moc słowa, mówię o tym często – zagadnął Mesjasz. – Tobie dałem szczególny dar docierania słowem do ludzkich serc.
Coś tam się napisało – pomyślał gospodarz .
– Poczęstowałbym, ale … – zawahał się i spojrzał na butelkę gorzały – pewnie tylko wino…?
– Co ty chcesz zrobić, Krzysztofie? – Jezus udał, że nie dosłyszał niedorzecznej propozycji.
Wie – uśmiechnął się do siebie Olkiewicz – ano, wie wszystko…– To po co się pyta? – dodał już głośno.
– Bo ja robotę dla ciebie mam – ciągnął Jezus – zlecenie, a ty chcesz zniszczyć mój zamysł? Przekreślić wszystko?
– Jakie zlecenie? – niezbornie machnął ręką pisarz. – Nikt już nie chce mojego pisania, żona odeszła…
Nagle wlepił przekrwione oczy w Jezusa.
– A ty gdzie byłeś, jak ciężarówkami rozjeżdżali naszych, jak strzelali do stoczniowców, jak mordowali w katowniach?!
– W Kościele – przerwał mu Mesjasz – byłem w Kościele. Czy odwiedziłeś mnie tam choć raz w ostatnich miesiącach, by prosić o pomoc dla prześladowanych?
– Bóg powinien wiedzieć takie rzeczy – Olkiewicz wskazał Jezusa oskarżycielskim palcem – powinien wiedzieć!
Pod otwartym oknem zaklekotał stary mercedes sąsiada z parteru. Krzyki dzieci odbiły się od ścian kamienicznym echem.
Zenek jedzie na ryby – pomyślał Krzysztof i podążył wzrokiem za trzymanym w górze palcem, ale nie zobaczył tam nikogo. Przetarł oczy.
Dopić trzeba – doszedł do rozsądnego skądinąd w tych okolicznościach wniosku – delirka mnie bierze.
Już miał próbować wstać na nogi, gdy zza pleców usłyszał znajomy, denerwująco miły głos.
– A ty wiesz, co oznacza twoje imię?
Pijany może był i to przez ostatni miesiąc, ale nie głupi. Christophoros, niosący Chrystusa. Uśmiechnął się półgębkiem i z kieszeni marynarki wyciągnął fajki.
– Twoja matka nadała ci to imię na moją prośbę – Jezus kontynuował gdzieś w jego głowie. – Miałeś nieść mnie do ludzi, taki dar otrzymałeś w czasie chrztu.
Mężczyzna powoli rozejrzał się, ale pokój był pusty. Gdy odwrócił znów głowę w stronę okna, Mesjasz siedział na poprzednim miejscu i uśmiechał się irytująco.
Wszystko się popieprzyło – przyszła mu do głowy adekwatna synteza ostatnich lat własnego życia.
– I dlatego to krzesło – dodał głośno i zaciągnął się papierosowym dymem. Ostatni z paczki. Ostatni w ogóle. Musi smakować.
Zamknął na chwilę oczy. Jakiś dziwny zapach uniósł jego krzaczaste brwi wspomnieniem jesieni. Jesieni w Bieszczadach. Dźwignął niepewnie powieki. Siedział teraz przed wspaniałym obrazem tworzonym dynamicznie przez naturę. Aż zatkało go na chwilę, a papieros wypadł mu z ust.
– Bieszczady – wyszeptał zauroczony i pociągnął do płuc wilgotne, przeciągnięte bukami powietrze. Jego oaza spokoju, wymarzony dom, najlepsze miejsce na ziemi. Wtedy uciekał. Przed milicją, przed systemem, przed światem. Zatrzymał się dopiero na polanie w Bieszczadach, gdzie wspólnymi siłami wraz z przyjaciółmi i miejscowymi dobrymi ludźmi, wybudowali na skraju polany małą chatę z bukowych bali. Bez prądu, bez wygód, ale kto by tego wtedy potrzebował?
Nad lasem leciał samolot. Dwieście różnych ciekawości spoglądało przez małe okienka na świat wypełniony plątaniną pragnień, dążeń i walk. Tylko on jeden, siedząc przed tą chatą, niczego już nie chciał. Drzewa umierają, stojąc, a ludzie walcząc. Nawet o odrobinę spokoju trzeba walczyć, bo zmąci ją huk odrzutowych silników na tak dłużące się, poszarpane minuty. On już nie miał ani dni, ani godzin, ani minut. Spod tej chaty droga była tylko jedna. Sięgnął do kieszeni i uśmiechnął się. Bez portfela, pieniędzy, kluczy. Tak. Tyle lat zamykał coś przed kimś. Zamykał serce przed zranieniem. Teraz wolność powracała wraz z zapachem buków, nadciągającą za samolotem ciszą.
Znów zamknął oczy. Wiedział, co zobaczy, gdy je otworzy. Obskurny, kamieniczny pokój. Otwarte okno z postawionym pod nim krzesłem i pusta butelka wódki na okrytym porwanym brezentem stole. I tego było właśnie za dużo. Był już ostatni papieros, teraz będzie ostatni krok. Wstał i chwiejąc się, podszedł do okna. Kiedyś robili porządne okna. Wysokie, w sam raz do skakania.
– Pod tymi oknami nikt nie łazi – tłumaczył sobie, gdy gramolił się na parapet.
– Krzysztofie – usłyszał za sobą jeszcze. Już się pochylał, nie chciał się odwracać, cofać z tego miejsca.
– Krzysztofie, czy poniesiesz mnie jeszcze jakiś czas?
Zatkało go na chwilę. Coś słonego poczuł w ustach, potem chciał wytrzeć łzy ręką i zachwiał się, po czym bez ostrzeżenia runął w dół w otwarty świat.
– Poniosę! – krzyknął w ostatniej chwili i zwisł natychmiast obok ściany. Rozwarł zaciśnięte z przerażenia oczy i z wysokości drugiego piętra zobaczył znajome podwórko. Ktoś pokazywał go palcem. Kobiety krzyczały, dzieci stały z rozdziawionymi ustami. Sięgnął ręką za plecy i poczuł gruby pręt wystający z muru. O ten pręt zahaczył się paskiem od spodni. Płakał teraz naprawdę mocno. Płakał z bezsilności, że nawet zabić się nie można, że się we wszystko musi wmieszać władza. Choć tym razem to władza wyższa. A gdy już się wypłakał, usłyszał wycie syren nadjeżdżającej straży pożarnej. Wytarł nos w koszulę, która wylazła mu z podciągniętych po pachy spodni. Postanowił wziąć się w garść.
– Poniosę – pokiwał głową i uśmiechnął się do wędrujących do niego po drabinie strażaków – poniosę.


Andrzej Chodacki


Autor opowiadania: Andrzej Chodacki
Urodzony w 31.05.1970 roku. Z powołania mąż i ojciec, z zawodu lekarz. Pisze prozę i poezję, a także fotografuje. Laureat kilkudziesięciu konkursów literackich. Jego opowiadania były drukowane między innymi w Wydawnictwie My Book w Szczecinie, Miesięczniku Literackim Akant w Bydgoszczy, Kwartalniku Literackim Horyzonty, w Półroczniku literackim „Inter-. Literatura–Krytyka–Kultura”, oraz w wielu czasopismach polonijnych na całym świecie. W 2012 roku wydał debiutancką książkę z poezją i fotografią pt.„ Pejzaże tęsknoty”. W 2013 roku wydał cykl opowiadań pt. „ Opowieści ze świata”. W 2014 roku wydał kolejny cykl opowiadań pt „ Wyczekując dnia”.
W 2015 roku jego najnowsza powieść pt „ Doktor Seliański” została przetłumaczona na język ukraiński. Od 2015 roku członek Unii Polskich Pisarzy Lekarzy


Od Redakcji: Opowiadania Andrzeja Chodackiego można również znaleźć w dziale:Na każdy temat.

Wersja do druku

Pod tym artykułem nie ma jeszcze komentarzy... Dodaj własny!

23 Kwietnia 1833 roku
Wprowadzenie stanu wojennego w Królestwie Polskim.


23 Kwietnia 997 roku
Zginął śmiercią męczeńską św. Wojciech, biskup praski.


Zobacz więcej