Piątek 19 Kwietnia 2024r. - 110 dz. roku,  Imieniny: Alfa, Leonii, Tytusa

| Strona główna | | Mapa serwisu 

dodano: 21.06.15 - 11:34     Czytano: [2233]

Dział: Opowiadania

Boska interwencja


Dojrzewa we mnie pieśń
Pieśń o oczach sieroty pałających głodem
Pieśń o winie i wstydzie wartych tyle,
co kromka wczorajszego chleba.
Dojrzewa we mnie krzyk
Przez i naprzeciw krzywdzie
Wzbiera i chwyta za gardło
Na chwiejnym szafocie dziejów.


Nic nie zapowiadało deszczu tego dnia. A jednak, gdy młoda kobieta, trzymając za rękę chłopca, zbliżała się powoli do Komarówki Podlaskiej, jakiś niepokój zerwał się wraz z wiatrem w gałęziach przydrożnych drzew, zaplatał długą spódnicę wokół jej kostek, jakby chciał utrudnić dalszy marsz. Na domiar złego Dawid, bo tak miał na imię chłopiec, zaparł się w pewnym momencie i wyglądało na to, że z jakiegoś, jemu znanego powodu nie pójdzie dalej. Sara, jego matka, dobrze wiedziała, że na niewiele zda się perswazja. Chłopiec był upośledzony i choć zazwyczaj beztrosko się uśmiechał, tym razem jego wielkie, niebieskie oczy zdradzały objawy niepokoju.
– Dawid – matka przyklękła przed nim, próbując nawiązać kontakt wzrokowy – wiesz, że musimy tam pójść, ksiądz w Komarówce to dobry człowiek, może nam pomóc.
Malec pozostał jednak niewzruszony. Kobieta spojrzała bezradnie na drogę, którą przyszli. Bezpieczny las został już daleko za nimi. Teraz pozostawali na otwartej przestrzeni, co nie wróżyło dobrze w sytuacji napotkania żandarmów. Papiery, które kupiła w Radzyniu, to jedno, a jej czarne, kręcone włosy i głęboko piwne oczy, to zupełnie co innego. Jeśli Niemcy nie uwierzą dokumentom, grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo. Sprawy zaszły jednak zbyt daleko. Ostatnie pogromy w okolicznych wioskach skłoniły ją i wiele innych kobiet do szukania pomocy przy zdobyciu fałszywych aktów urodzenia i chrztu.
Z głębokim westchnieniem złapała jedenastoletniego syna na ręce i ruszyła w stronę wioski, do której pozostało jeszcze około dwóch kilometrów. Zbliżał się wieczór i według relacji miejscowych kobiet, żandarmi pili o tej porze na komarowskim ryneczku, nie traciła więc nadziei, że uda jej się dotrzeć do wioski bezpiecznie.
Tymczasem chłopiec zdawał się ważyć tyle, co metr ziemniaków. Z trudem łapała powietrze, poruszając się niezgrabnie w kierunku widocznych już zabudowań.
Polscy gospodarze byli dobrze nastawieni do jej narodu. Jeden z nich był ostatecznie ojcem Dawida. Niebieskie oczy chłopca były jeszcze niedawno powodem wstydu dla niej i jej rodziny. Nie brakowało głosów, że chłopiec jest niedorozwinięty, bo Żydówka związała się z gojem. Teraz intensywnie błękitne oczy chłopca mogły stać się ich przepustką do nowego życia. Żeby tylko ksiądz się zgodził.
Przymglone słońce opadało właśnie nad lasem za ich plecami, gdy Sara przypomniała sobie, że ostrzegano ją, by nie wchodziła do wsi główną drogą od strony Międzyrzeca, tylko zboczyła na południe i szła wzdłuż cmentarza prosto do kościoła. Jednak zamieszanie z dzieckiem spowodowało, że zapomniała o tym zupełnie. Dotarło to do niej, dopiero gdy zobaczyła, że z oddalonego o dwieście metrów zakrętu wyjeżdża właśnie na rowerze niemiecki żandarm. Panika w takim momencie mogła tylko pogorszyć sytuację. Złapała chłopca mocniej pod nogi i szła dalej, czując, że Dawid wbija jej się kurczowo w szyję, jakby chciał się schować w jej matczynych ramionach.
Z nieba zaczęły spadać delikatne krople deszczu. Zmęczenie i strach skumulowały się teraz w nogach drobnej kobiety, starała się patrzeć na drogę i iść naturalnie, ale mimo to jej stopy zaczęły coraz częściej zaczepiać o nierówności gruntu.
Żandarm był już niedaleko, ze złowieszczym zgrzytem naciskał pedały roweru, próbując niezbornie utrzymać kierunek jazdy.
Pewnie jest pijany – pomyślała kobieta, z ogromnym trudem powstrzymując się, by nie zacząć biec. Wtedy właśnie stąpnęła nieostrożnie na mokry od deszczu kamień i runęła do przodu, wypuszczając na proste nogi trzymanego na rękach Dawida.
Gdy się podnosiła, nie słyszała już zgrzytu mechanizmu łańcuchowego roweru, za to świat przyśpieszył nagle, poganiany szumem deszczu i smagającym drzewa wiatrem. Dawid krzyczał, a niemiecki żandarm zdejmował niezgrabnie z ramienia karabin, szarpiąc się z zamkiem, by przeładować.
– Uciekaj!!! – krzyknęła Sara i wyszarpując palcami grudy mokrej, ubitej drogi, poderwała się z klęczek i ruszyła biegiem w stronę oddalonych o około sto metrów zabudowań. Z tyłu dotarły do niej przekleństwa wykrzykiwane po niemiecku, w jej głowie pulsowały przerażeniem rytmiczne uderzenia fal gorąca.
– Halt! – usłyszała jeszcze, gdy z ulgą dostrzegła, że chłopiec wpadł za drewnianą stodołę i odwrócił się, jakby czekał na matkę. Chciała znów krzyknąć – uciekaj! – ale karabinowa kula trafiła ją w głowę, rzucając jej bezwładnym ciałem do przodu. W ułamek sekundy potem huk odbił się od ścian wiejskich zabudowań. Żandarm przewrócił się, próbując przeładować broń po raz drugi. Chłopiec zamilkł, wpatrzony w okrwawioną głowę matki, której zabrakło do stodoły zaledwie dwa metry. Ludzie we wsi uczynili znak krzyża, bo czy to ważne, kto ginie od kuli – chrześcijanin czy żyd? A kościelny Franciszek, przekręcając właśnie wielki klucz w drzwiach wiodących do zakrystii, zatrzymał ruch ręki w połowie. Wystrzał na terenie wsi zwykle oznaczał jedno: nowa robota dla grabarza. On sam nie zobaczy ani grosza za udział w pochówku. W jakich strasznych czasach przyszło teraz człowiekowi żyć.

Rankiem na drodze wiodącej przez wieś i w przydrożnych rowach walały się porozrzucane ubrania, dziecinne zabawki i książki wertowane niespokojnym wiatrem. Otwarte walizki świeciły w większości pustkami. Tylko uczone żydowskie księgi nie znalazły jak dotąd nowych właścicieli. Dzwony miejscowego kościółka kończyły właśnie oznajmiać jutrznię, gdy kościelny Franciszek nerwowo przyspieszonym krokiem zbliżał się do budynku plebanii. Chciał jak najszybciej oznajmić proboszczowi, co, a właściwie kogo znalazł rano w stercie ubrań pod wejściem do zakrystii. Wpadł do budynku wzburzony i od razu skierował się do sypialni księdza.
– Dobrodziej wstali? – w biegu rzucił do gosposi, która właśnie szykowała w kuchni śniadanie.
– Modli sie, a wy co tak rano? – gosposia nie zdążyła jednak zaprotestować, bo Franciszek już kładł rękę na klamce proboszczowego pokoju.
– Księże proboszczu, nieszczęście się stało! – usłyszała tylko, zanim drzwi zatrzasnęły się za kościelnym. Podbiegła więc i przyłożyła ucho do dziurki od klucza, wyławiając tylko pojedyncze słowa, że niby „dziecko” i „co my teraz zrobimy?”. W porę jednak odsunęła głowę, udając, że czyści sztućce, bo drzwi nagle rozwarły się i niekompletnie ubrany pleban, jak wstał z klęczek, tak ruszył w stronę wyjścia, ciągnąc za sobą o krok zasapanego kościelnego. Pełne żalu – Ale śniodanie, księze proboscu? – gosposia wymówiła już do zatrzaśniętych z hukiem drzwi.
Pierwsze promienie wstającego słońca ścieliły już przed nimi smugi długich cieni, nie dając im jednak szansy na dogonienie któregoś, choć gnali na złamanie karku w kierunku oddalonego o dziesięć minut marszu murowanego kościoła. Pleban rzucał pełne niepokoju spojrzenia na usianą niemymi świadkami ucieczki Żydów drogę.
Musieli się naprawdę spieszyć – pomyślał. – Nawet modlitewne księgi porzucone.
Dotarli do kościoła szybciej niż zwykle, nie zamieniając ze sobą ani słowa. Zziajani dopadli do drzwi zakrystii, kościelny wyszarpał wielkie klucze z kieszeni spodni i otworzył niezgrabnymi ruchami zamek. Chłód otoczył ich wraz z kojącym zapachem kadzidła i starego drewna. Franciszek szybko zapalił lampę naftową i wtedy w jej migocącym świetle mężczyźni dostrzegli drobną postać skuloną na schodach wiodących do tabernakulum. Podeszli bliżej i zobaczyli klęczące tyłem dziecko zwrócone twarzą w stronę ołtarza.
– Mówiłeś, że żydowskie? – zdziwił się ksiądz, ściszając głos, by nie wystraszyć malca.
– Bo nic nie rozumie, com mówił, dobrodzieju, ale teraz, to już sam nie wiem – głos kościelnego przybrał płaczliwy ton. Wtedy dziecko odwróciło się. Był to chłopiec w wieku około dziesięciu lat.
Miał czarne, skołtunione włosy opadające na ramiona, a spojrzenie miał takie i uśmiech, że ciepło rozlało się w kapłańskiej piersi.
– Jak masz na imię, chłopcze? – zapytał ksiądz, podchodząc bliżej i wyciągając obie ręce.
Dziecko podniosło się z klęczek i stanęło przed mężczyznami, dalej spokojnie się uśmiechając. Patrzyło na nich w górę tymi wielkimi, szklącymi się w świetle lampy oczami, a im większy lęk ogarniał skuloną postać kościelnego, tym większy pokój ogarniał serce księdza.
– Nie bój się, nic cię tu złego nie spotka – łagodnie powiedział proboszcz, ukradkiem przełykając łzy, a chłopiec położył swoje drobne dłonie na kapłańskich rękach i wtulił się w sutannę, jak w sukienkę matczyną.
– Boże drogi – biadolił z tyłu Franciszek – co my teraz poczniemy?
– Jutro akt chrztu napiszemy – ksiądz głaskał delikatnie głowę malca. – Włosy przemalujemy i na plebanii zainstalujemy jako wnuczka naszej Marciniaczki, rozumiecie, Franciszku? – ostatnie słowa wybrzmiały już bardziej stanowczym głosem.
– Mój Boże, mój Boże – łamał się głos kościelnego. – A jak Niemcy przyjdą i coś po żydowsku powie?
– Nie powie, prawda? – proboszcz uklęknął, trzymając chłopca za ramiona.
– Pewnie to tych Żydów, co uciekali w nocy przez wieś, jęki słyszałem i płacz dzieci – kościelny przeżegnał się wolną ręką. – Co, dobrodziej zamierza trzymać go tu?
– Przecież to dziecko, Franciszku – kapłan obrócił się z wyrzutem w stronę przerażonego kościelnego i chwilę patrzył mu w oczy. – Leć, a żywo, przynieś tu mleko i sera, pewnie głodny jest. A gdy usłyszał, że jęczący kościelny kieruje się w stronę drzwi, dorzucił jeszcze stanowczo:
– Tylko do tajemnicy zobowiązuję cię, pamiętaj – tu kapłan podniósł dwa palce, a Franciszek przeżegnał się jeszcze raz i zniknął w drzwiach.
*****
Na porannej mszy ksiądz mówił kazanie do wiernych zgromadzonych w małym kościółku. Mówił o nawróceniu Marii Magdaleny i o pogance, która błagała Jezusa, aby ulitował się nad jej dzieckiem. W pierwszej ławce siedział Stanisław Bronikowicz, kiedyś wielki gospodarz, dziś cień człowieka. Płaszcz wprawdzie z pięknej wełny przywoływał na myśl czasy przedwojennej świetności gospodarza, ale teraz synowie musieli go do kościoła prowadzić pod ręce. Ludzie mówili, że choruje na gościec, choć ksiądz dobrze wiedział, że to krzywda ludzka tych, których jako parobków maltretował, do samej ziemi go przygniotła i radość życia odebrała.
Za to proboszcz, można by rzec, promieniał. Sąsiedztwo zakrystii, gdzie ukrył chłopca o jasnym spojrzeniu taką mu dawała przedziwną radość, że sam się sobie dziwił, wystawiając na koniec mszy Najświętszy Sakrament, by Chrystus mógł zgromadzonych kapłańskimi rękami pobłogosławić. I właśnie wtedy, gdy podnosił do góry monstrancję, drzwi świątyni otwarły się ze zgrzytem i okute żelazem oficerki stuknęły o kościelną posadzkę. Wszyscy zgromadzeni z klęczek odwrócili się do tyłu, a w spokój świętego przybytku wdarło się przerażenie. Kościelny, stojący przy drzwiach zakrystii, zbladł i zaczął pocierać nerwowo piersi. Twarz miał przy tym wykrzywioną bólem. Pięciu uzbrojonych w karabiny hitlerowców maszerowało za oficerem w stronę ołtarza.
– Raus, wszyscy wychodzić! – krzyknął oficer łamaną polszczyzną, a ludzie ruszyli na bok w ławkach i zaczęli wydostawać się bocznymi nawami w stronę otwartych drzwi kościelnych. W miarę, jak oddział zbliżał się do księdza, kościół pustoszał, wreszcie po chwili we wnętrzu pozostał tylko ksiądz, żołnierze i kościelny osuwający się bez sił przy drzwiach zakrystii. Gdy oddział dotarł do schodów przed ołtarzem, Franciszek upadł przy drzwiach i dyszał ciężko, trzymając się za piersi. Proboszcz postawił monstrancję na ołtarzu i ruszył w kierunku charczącego już kościelnego.
– A temu co?! – ryknął znów niemiecki oficer.
Kapłan nie czuł strachu. Przedziwnie w tych dramatycznych okolicznościach umysł miał jasny, język lekki.
– Pocken, Herr Offizier! – zdecydowanym głosem oznajmił proboszcz, choć do końca nie rozumiał, skąd mu to przyszło do głowy.
Jakby na komendę na twarzy Franciszka pojawiły się czarne plamy, a skóra rąk zszarzała i pokryła się strupami. Gdy żołnierze dotarli pod drzwi, za którymi ukrywał się chłopiec, aż cofnęli się z lękiem. Jeden z nich skierował karabin w stronę leżącego mężczyzny, ale ksiądz stanął na linii pomiędzy nimi.
– Er stirbt! – krzyknął kapłan i pochylił się nad cierpiącym, szepcząc modlitwę do Michała Archanioła. Za plecami proboszcza trwał niemy dramat. Oficer zastanawiał się, czy zabić obu, czy chronić się przed zarażeniem. Ksiądz zacisnął mocno powieki i złapał krzyż na piersi, wzywając pomocy Ducha Świętego. Wtedy energiczny łomot okutych, żołnierskich butów oznajmił mu, że hitlerowcy wycofują się z kościoła. Proboszcz otworzył oczy i nie zastanawiając się, czy to ospa rzeczywiście, podniósł głowę chorego i rozpiął mu koszulę, by ułatwić oddychanie. Nagle, nie wiadomo skąd, stanął obok nich ukryty w zakrystii chłopiec, uśmiechnięty tak samo jak wtedy, gdy znaleźli go rano obok kościoła. Proboszcz wzdrygnął się, machając ręką, by się schował z powrotem, przecież tak niedawno Niemcy opuścili kościół, mogą tu wrócić. Ale dziecko stało dalej, jakby nie rozumiejąc. Oddech kościelnego stawał się płytszy, ręce bezwładnie opadły na boki.
– Franciszku, mój kochany Franciszku – mówił do niego ksiądz, potrząsając delikatnie ramionami, jakby chciał nakłonić go do oddychania. – Trzymaj się, zaraz przyjdzie pomoc. Lecz ciało kościelnego stawało się coraz bardziej bezwładne, głowa opadła na kolana księdza, niepodtrzymywana już przez wiotczejące mięśnie.
Wtedy chłopiec uklęknął i złożył ręce do modlitwy. Proboszcz zauważył to dopiero po sekundzie, bo tu przecież człowiek umiera, co robić? Biec do plebanii czy po święte oleje. Podniósł głowę i zobaczył, że w świetle wstającego dnia oczy dziecka są intensywnie niebieskie. Podążył za jego wzrokiem, odchylając do tyłu głowę, i dostrzegł, że wpadające przez otwarte kościelne drzwi słoneczne promienie ozłociły cały ołtarz i stojącą na nim monstrancję. Szczególnie środek monstrancji jarzył się jakby żywym ogniem, tak mocnym, że kapłan zasłonił dłonią oczy. Coś poruszyło się pod rękami księdza. Spojrzał szybko w dół i dostrzegł zdumiony, że kościelny ma szeroko otwarte oczy. Ze skóry Franciszka zniknęły plamy, oddychał spokojnie i miarowo. A chłopiec uśmiechał się i słońce świeciło coraz piękniej. Franciszek poruszył rękami i zaczął ocierać krople, które kapały z oczu proboszcza prosto na jego twarz.
– Dobrodziej – wyszeptał – co się stało? Czemu ksiądz płacze?
Gdy ludzie, wystraszeni wtargnięciem hitlerowców zaczęli zaglądać do kościoła, chłopca już nie było przy płaczącym kapłanie i oszołomionym kościelnym. Nie znaleźli go także potem, gdy proboszcz schował Jezusa do tabernakulum, a dziwnie cichy Franciszek doszedł już częściowo do siebie. Mężczyźni złapali kościelnego pod ręce i poprowadzili do furmanki, która zaraz ruszyła ku plebanii. Ksiądz postanowił przejść się, by osuszyć ślady łez i przemyśleć to, czego był świadkiem. Po niedługim czasie dotarł na miejsce, zastając gromadę ludzi szepczących coś do siebie. Ominął wszelkie próby wypytywania o szczegóły niecodziennego zdarzenia i wszedł do środka. Od progu zauważył dziwną minę gosposi.
– Jak tam nasz Franciszek? – zapytał, zatrzymując się przed drzwiami izby gościnnej.
– Wselki duch, księze proboscu – przeżegnała się Marciniaczka i zaczęła mocniej trzeć ścierką o talerz.
– Co, gorzej z nim? – zaniepokoił się kapłan i skierował się w stronę gościnnego pokoju.
– Godoł, dziękuje wom, Marcinowa z całygo serca – zdziwienie gospodyni przypominało podniecony lęk starej panny po usłyszeniu komplementu.
Na te słowa proboszcz otworzył drzwi i zajrzał do środka, ale widząc kościelnego leżącego na łóżku z przytomnie otwartymi oczami, zaraz się uspokoił, a wchodząc, rzucił gospodyni karcące spojrzenie. Owszem, Franciszek był krnąbrnym i interesownym współpracownikiem. Stary kawaler po pięćdziesiątce, to i do kieliszka lubił czasem zajrzeć. Lękliwy przy tym, niepewny, często nieprzyjemny dla parafian. Ale proboszcz ciągle wierzył, że w głębi duszy to dobry człowiek. I dlatego innego kościelnego nie szukał, tylko za Franciszka codziennie domawiał dodatkową cząstkę różańca.
– Jak się czujesz? – zapytał, podchodząc do łóżka.
– Dobrodziej tam stanął między mną a karabinem, widziałem ja – wyszeptał mężczyzna i podniósł się z trudem na łokcie.
Ksiądz nie wiedział, co odpowiedzieć. Teraz dopiero uświadomił sobie, że mógł tam zginąć. Cud uzdrowienia, którego był świadkiem, przyćmił widocznie wszystkie lęki towarzyszące temu niezwykłemu wydarzeniu. A jeszcze mówienie po niemiecku? Tego nie mógł w żaden sposób wytłumaczyć, zwłaszcza że odczuwał wstręt do tego barbarzyńskiego języka. Chyba tylko interwencja Ducha Świętego.
– Bo ja teraz wiem, księże proboszczu – ciągnął dalej Franciszek, a oczy miał pełne łagodności pomieszanej z żalem. – Tyle razy obok tabernakulum przechodziłem, nie klękając przed Panem, tyle razy komunię przyjmowałem z musu, a księdza kłamałem, żem po spowiedzi w Radzyniu, pieniądze ze składki kradłem... – Tu mężczyzna rozpłakał się i chwycił dłoń księdza, gotowy ją całować. – Niech mi Bóg wybaczy i dobrodziej, spowiedzi mi teraz trzeba prawdziwej – mówił przez łzy, ale ksiądz rękę od ust mu wyrwał. Przytulił mężczyznę do piersi.
– Właśnie ty swoją spowiedź odbyłeś – łagodnym głosem odrzekł na to kapłan – a błogosławić ciebie moimi rękami nie muszę, skoro cię sam Pan pobłogosławił, życie darując.
Trzymał tak proboszcz nieszczęsnego człowieka w ramionach, wiedząc, że ten nad swym losem płakać musi. Poklepywał go uspokajająco po ramieniu i docierało do niego powoli, że to już nie jest ten sam kościelny Franciszek. Tamten umarł pod drzwiami zakrystii.
– Czułem, że Bóg moją duszę do ręki bierze, leczy i do ciała zwraca, bym mógł Jemu lepiej służyć – dodał po chwili mężczyzna, odchylając głowę do porannych promieni. Oczy jaśniały mu łzami.
Powołanie – pomyślał kapłan, uśmiechając się ze zrozumieniem, ale nie wypowiedział tego głośno. Dotknął jeszcze raz ramienia Franciszka i wstał z łóżka.
– Do chorych mi teraz trzeba, a potem na czuwanie przed Najświętszym Sakramentem. Nigdy za dużo klęczenia przed Panem.
– Księże proboszczu – zatrzymał go kościelny. – A skąd ksiądz niemiecki zna?
Kapłan już kierował się w stronę drzwi, ale odwrócił się, by odpowiedzieć.
– Nie znam, Franciszku... Nie znam.

*****
Brat Tomasz pojawił się w naszym klasztorze w naprawdę niezwykłych okolicznościach. Pewnego wieczoru zastukał do furty, pytając, czy mógłby pozostać wśród nas, by służyć Bogu. Czasy były niespokojne. Docierali do nas skruszeni mordercy, jak wilki w owczej skórze, a także ludzie z ciężkimi ranami duszy, na których piętnem szaleństwa odbiła się wojenna zawierucha. Ojciec gwardian, wezwany do furty, uprzejmie odmówił przybyszowi, argumentując, co było świętą prawdą, że sami ledwie wiążemy koniec z końcem. Uśmiechał się przy tym jednak, jakby już wtedy coś wiedział o tym człowieku. Brat Tomasz, ówczesny wędrowiec w naszych stronach, podziękował grzecznie za rozmowę i w pokorze wyszedł na zewnątrz klasztoru. Jakież było nasze zdziwienie, gdy rano, ruszając do wsi po mleko, zastaliśmy go klęczącego pod drzwiami furty. Przywitał się z nami, jak Bóg nakazuje i kontynuował cichą modlitwę na różańcu, zdając się nie zauważać naszego zaskoczenia. Gdy wróciliśmy, nadal tak klęczał z różańcem w dłoni. Przed południem wyszliśmy do niego ponownie.
Poczekaliśmy aż skończy różaniec, po czym ojciec gwardian pochylił się nad klęczącym i podniósł go na nogi. Mężczyzna ten, około pięćdziesięcioletni, niewysoki i szczupły, patrzył na nas z uśmiechem w oczach. Dobrze pamiętam, emanował już wtedy tym przedziwnym pokojem, który potem wywarł na nas tak wielkie wrażenie. Podał ojcu gwardianowi jakieś pismo, dostrzegliśmy owalne pieczęcie, takie, jakie mają parafie. Nasz przełożony po przeczytaniu objął wędrowca serdecznie i zapytał:
– Czemu bracie, wczoraj mi tego nie pokazałeś?
Wtedy usłyszeliśmy odpowiedź:
– Nigdy za dużo klęczenia przed Panem, ojcze.
Wprowadziliśmy go z radością, bo przecież nie może być złym człowiek, który noc spędził na pokornej modlitwie z różańcem. Przyjął imię Tomasz, po apostole, który nie uwierzył Bogu, dopóki nie zobaczył największego w świecie cudu na własne oczy.

Wydarzenia opisywane w pierwszej części opowiadania miały miejsce latem 1943 roku we wsi Komarówka Podlaska niedaleko Radzynia Podlaskiego. Ich bezpośrednim świadkiem był wtedy mały chłopiec, potem żołnierz Armii Krajowej i wieloletni sołtys Komarówki, Władysław Wołodko.


Andrzej Chodacki


Autor opowiadania i wiersza: Andrzej Chodacki
Urodzony w 31.05.1970 roku. Z powołania mąż i ojciec, z zawodu lekarz. Pisze prozę i poezję, a także fotografuje. Laureat kilkudziesięciu konkursów literackich. Jego opowiadania były drukowane między innymi w Wydawnictwie My Book w Szczecinie, Miesięczniku Literackim Akant w Bydgoszczy, Kwartalniku Literackim Horyzonty, w Półroczniku literackim „Inter-. Literatura–Krytyka–Kultura”, oraz w wielu czasopismach polonijnych na całym świecie. W 2012 roku wydał debiutancką książkę z poezją i fotografią pt.„ Pejzaże tęsknoty”. W 2013 roku wydał cykl opowiadań pt. „ Opowieści ze świata”. W 2014 roku wydał kolejny cykl opowiadań pt „ Wyczekując dnia”.
W 2015 roku jego najnowsza powieść pt „ Doktor Seliański” została przetłumaczona na język ukraiński. Od 2015 roku członek Unii Polskich Pisarzy Lekarzy


Od Redakcji: Opowiadania Andrzeja Chodackiego można również znaleźć w dziale:Na każdy temat.

Wersja do druku

Pod tym artykułem nie ma jeszcze komentarzy... Dodaj własny!

19 Kwietnia 1899 roku
Zmarł Stanisław Kierbedź, konstruktor mostów (ur. 1810)


19 Kwietnia 1988 roku
Zmarł Jonasz Kofta, polski dramaturg, satyryk (ur. 1942)


Zobacz więcej