Piątek 26 Kwietnia 2024r. - 116 dz. roku,  Imieniny: Marii, Marzeny, Ryszarda

| Strona główna | | Mapa serwisu 

dodano: 19.03.15 - 10:57     Czytano: [1894]

Pukanie do drzwi


Siedział nad zdobionym skórą notesem, próbując przywołać w wyobraźni choć parę przyzwoitych obrazów. Listopad za oknem był zgniły i mglisty. Na parapecie, wśród przemieszanego z miejskim brudem lodu dostrzegł ślady gołębi, zanikające teraz jak wspomnienie słońca sprzed kilku dni.
– Nawet one mnie już nie odwiedzają – smętnie zauważył, zamykając notes. Na okładce mieniły się wtopione w skórę rozgwiazdy. Kupili ten notes na targu w Stambule. To był ten moment, w którym jego pisanie trwało w sprincie na długiej prostej, a małżeństwo nie wyrabiało się na zdradzieckim zakręcie. Wtedy wystarczał mu zwykły zeszyt, by napisać coś, za czym wyciągali ręce czytelnicy, o co bili się wydawcy. Dziś nawet w tym pięknym notesie nie mógł sklecić do kupy kilku zdań.
Znów spojrzał za okno. Szara rzeczywistość kamienicznego świata. Karykatury ludzi rozumiejące literaturę jako przydatną podkładkę pod telewizyjny stolik. Taksówkarz z parteru naprzeciwko obchodził dookoła klekoczącego mercedesa. Z papierosem w ustach i rozpiętym kożuchem, wyglądał jak Boryna z „Chłopów”.
„A może o nim napisać?” – przemknęło mu przez myśl, ale uciął to zaraz, zniechęcony brakiem konkretnej historii, zmęczony już teraz perspektywą jej zdobywania. Opowiadanie o wytatuowanym oprychu z bramy przy ulicy miał już dawno za sobą. Owszem, było naprawdę dobre. Po tej opowieści pozostało mu kilka nagród w konkursach literackich. I pusty dom.
Uśmiechnął się, gdy stanęła mu przed oczyma własna kariera literacka. Dostał się do największego w kraju związku literackiego nie dlatego, że coś napisał. Uczęszczał pilnie na wszystkie spotkania poetyckie, aż wreszcie trafiła się okazja. Potrzebowali sekretarza, a nikt nie chciał zająć się formalnymi sprawami organizacji. Wszyscy nosili wysoko głowy w chmurach, ledwie dotykali ziemi. Zgłosił swój akces, przebijając ofertę funkcją skarbnika i został przyjęty. Potem, ponaglany przez kolegów literatów, rozprawił się ze swoją przeszłością. Inni mieli trylogie, chciał i on mieć swoją. Mógł oczywiście napisać dwie związane tematycznie książki, ale jak to brzmi: trylogia! Trzy niewielkie, niskonakładowe tomy okazały się przyzwoite. „Próba rozliczenia się z przeszłością całego pokolenia”, jak pisali o książkach przychylni recenzenci ze związku literatów, dała mu prawo do postrzegania siebie jako jednego z nich. Teraz mógł stąpać poetycko, spożywać z melancholią i rozprawiać (co krajanie z kamienicy nazywali „brandzlowaniem”) o liryce i melodii wierszy. Ludzie pamiętający tamte czasy wykupili większość nakładu, potem wieczory autorskie, recenzje i ta myśl, by napisać coś naprawdę dobrego. Temat przyszedł sam i w przedziwny sposób splótł się z upadkiem komuny po pielgrzymkach papieża Polaka. O tym pisała prasa całego świata. Na tym wypłynął Wałęsa. W tym czasie rzucił na rynek swoją nową powieść. W kraju zdobyła wszystko, co można. Szybko przetłumaczona na kilka języków i ta najważniejsza wiadomość – nominacja do literackiego Nobla. Mimo że Nobel trafił do amerykańskiego powieściopisarza, sama nominacja zrobiła swoje. Rozdzwonili się wydawcy, zaproszenia na spotkania płynęły z kraju i zagranicy.
I wtedy odeszła Izabela.
Nawet nie zauważył pomiędzy kolejnymi odczytami i wykładami, jak jego własna żona spakowała walizki i wyjechała do rodziny w górach. Kilka dni później do drzwi jego mieszkania zapukał po raz pierwszy ksiądz Krzysztof.
– Szczęść Boże – zagadnął wtedy kapłan, wodząc rozbieganym wzrokiem od twarzy pisarza do jego butów. Wolański zaniepokoił się. „Czyżby ktoś doniósł do proboszcza?”.
Zawsze wolał chłodną obojętność niż otwarty konflikt z Kościołem. Przywołał więc na twarz uśmiech i odpowiedział grzecznie.
– Dzień dobry, w czym mogę księdzu pomóc?
– Przychodzę prosić pana o przysługę – zaczął ksiądz i widać było, że nerwowo szuka słów, by dobrze wyrazić swoje myśli.
– Chodzi o pieniądze? – szybko zapytał Wolański. – Niedawno dałem spory datek na bernardynów.
– Nie, nie... – zawahał się kapłan.
– Proszę wykrztusić – pisarz spojrzał znacząco na zegarek. Może za dużo tej uprzejmości.
– Nie wiem, jak to panu powiedzieć – plątał się dalej ksiądz – chciałbym, żeby pan mnie dobrze zrozumiał...
– Ależ zrozumiem – literat uśmiechnął się bardziej z politowaniem niż sympatią – mam coś napisać, epitafium, mowa pogrzebowa?
– Och nie, proszę pana – kapłan wykonał ruch ręką, pozostawiając pisarza przez chwilę w niepewności. – Przysyła mnie tu... przysyła mnie Jezus.
Tu chwila przerwy, otwarte usta pisarza, wysoko uniesione brwi i ta mina, gdy zastanawiamy się, gdzie jest telefon.
– Aha… – bąknął Wolański i skrzywił twarz. – Ten Jezus?
– Pan pewnie myśli, że zwariowałem – zaczął duchowny, opuszczając wzrok.
– A powinienem? – pisarz był coraz bardziej zaniepokojony.
– W każdym razie miałby pan prawo – tłumaczył się kapłan – tyle że to, co mówię, to szczera prawda, widzi pan...
– Szanowny panie – przerwał mu gospodarz – kimkolwiek pan jest, księdzem czy przebierańcem, proszę dać mi święty spokój.
Po tych słowach energicznie zatrzasnął drzwi przed nosem dziwnego przybysza, sprawdzając, czy opuści klatkę schodową samodzielnie, czy będzie trzeba korzystać z pomocy policji.
Jezus – pomyślał literat i zaczął się nerwowo śmiać. Będzie co opowiadać kolegom wieczorem na spotkaniu poetyckim. Na spotkanie jednak nie dotarł. Poczuł się źle późnym popołudniem, jakiś ciężar w żołądku, nudności. Zadzwonił, odwołując spotkanie, łyknął Ranigast i położył się wcześniej spać.
Izabela wiedziałaby, co począć – pomyślał, jednak kilka prób nawiązania z nią kontaktu w ciągu ostatniego miesiąca upewniło go w przekonaniu, że trzeba dać jej trochę oddechu. Wyjeżdżała już przecież kilka razy, pełna żalu, i zawsze wracała. A ból brzucha jak przyszedł, tak minie. Rozrywanie w podbrzuszu obudziło go jednak także w środku nocy. Zaniepokoił się na poważnie.
Trzeba będzie wybrać się do lekarza – zastanawiał się, masując brzuch – a może wróci Izabela, ona zna tylu lekarzy.
W ostatnim czasie, kiedy był mocno zajęty, jego żona ciągle chodziła do szpitala i przychodni, skarżąc się na kołatanie serca i bóle w piersiach. Wszyscy lekarze twierdzili zgodnie, że to skutek stresu. Ale jakie ona mogła mieć powody do stresu? Siedzi w domu, nie musi pracować, pieniędzy nigdy nie brakowało, a dzieci poszły już na swoje.
Atak bólu znów przerwał jego rozmyślania. Układał się w różne pozycje, chodził po mieszkaniu, parzył ziółka. Udało mu się zasnąć dopiero nad ranem. I wtedy zaczął klekotać swoim mercedesem taksówkarz z przeciwka. Zwlókł się z łóżka zły i obolały. Szybko doprowadził się do jako takiego stanu w łazience i pomyślał, że odeśpi później. Wszedł do salonu i stanął zaniepokojony. Mieli piękne, gustownie urządzone mieszkanie. W zachodnim rogu sofa i fotele wokół kawowego stolika ze zdobionego szkła. Od północy fortepian, przy którym siadywała jego żona.
Dlaczego ostatnio grała tak smutno?
Kiedy wspominała o porzuconej dla macierzyństwa karierze pianistki, cichła, patrzyła przed siebie długo. Potem kładła palce na klawiaturze i zaczynała grać fragmenty muzyki z filmu „Fortepian”.
Spojrzał na otwarte drzwi do przedpokoju i wtedy, jakby na umówiony znak, rozległo się pukanie do drzwi. Wolnym krokiem ruszył w tamtym kierunku, otworzył szeroko drzwi wejściowe. Za drzwiami stał ten sam ksiądz, który wczoraj zaniepokoił go dziwnymi historiami o kontaktach ze Zbawicielem.
– Proszę mi wybaczyć, panie Wolański, że znów pana niepokoję – zaczął, próbując uniknąć surowego spojrzenia pisarza – ale...
– Jezus! – przerwał mu pisarz, wyciągając do przodu wskazujący palec.
– Proszę po prostu to przeczytać – dodał cicho ksiądz i podał Wolańskiemu złożoną kartkę papieru.
Ten ujął kartkę w palce wyciągniętej dłoni, otworzył ją, przeczytał i zemdlał.
Otworzył oczy i zobaczył znajomy żyrandol z łopatami klimatyzatora. Potem nad głową ujrzał zaniepokojone oczy księdza.
– Panie Wolański, jak się pan czuje? – w głosie kapłana brzmiała szczera troska.
– Nie wiem, chyba straciłem świadomość.
– Dobrze, że się pan nie potłukł, On nie mówił, że tak pan zareaguje.
– Jaki on? – pisarz dochodził do siebie i coś zaczynał sobie przypominać. – Mój Boże, skąd pan wie… To znaczy, skąd ksiądz wie o moim bólu brzucha i taksówkarzu z przeciwka?!
– Ja nie wiem, tak kazał mi napisać Jezus, żeby pan uwierzył, że to naprawdę On mnie przysyła – ksiądz mówił spokojnie, rzeczowo, nie jak wariaci.
Wolański przywołał z pamięci tekst napisany na kartce i zrobiło mu się gorąco. Siadł ostrożnie, dotykając głowy, jakby chciał sprawdzić, czy nie rozbił jej podczas upadku. Potem spojrzał uważnie na księdza.
– O co tu chodzi, skąd ksiądz... co tu się dzieje...?
– Proszę mi wierzyć, sam jestem w trudnej sytuacji. Byłem do tej pory zwykłym wikarym u bernardynów, aż tu nagle zaczął mówić do mnie Zbawiciel. Owszem, modliłem się w Odnowie w Duchu, prosiłem o dar zrozumienia cierpiących, ale takie coś? Pan wie, jakie to trudne, co ja przeżywam?
Głęboko zasiany niepokój utrudniał pisarzowi zebranie myśli.
– Czy pan mi wierzy? – ksiądz zapytał błagalnym tonem.
– Chyba muszę – Wolański zatopił twarz w dłoniach, pocierając intensywnie czoło. – I co jeszcze powiedział księdzu... Jezus?
– Tego nie mogę dziś wyjawić. Powiem tylko, że On wzywa pana do nawrócenia.
– Nawrócenia? A cóż to takiego jest? – Zmęczone oczy Wolańskiego wpatrywały się w podłogę.
– On prosi o przywrócenie porządku Bożego w pana domu, panie Wolański. Na pierwszym miejscu musi być Bóg, potem pana żona, dalej dzieci, a dopiero na końcu pisanie. Inaczej pana przyszłość... – tu ksiądz zamilkł, jakby wyjawił za dużo. – Wiem, że pan nie wierzy w piekło, ale niech pan uwierzy mnie, że to największy sukces szatana, iż ludzie w niego nie wierzą.
– A więc czeka mnie piekło – Wolański patrzył w punkt na przeciwległej ścianie – gdy umrę?
Odpowiedziała mu wymowna cisza.
– Proszę księdza, proszę mnie teraz zostawić – dodał literat słabym głosem.
– Oczywiście, rozumiem – ksiądz wstał ze złożonymi dłońmi jak do modlitwy. – Byle nie za długo pan myślał, bo nie zostało dużo czasu.
– Mnie? – Pisarz spojrzał w górę z czeluści fotela na młodego księdza, który teraz wyglądał jak posąg przyzwoitości. Ale kapłan nie odpowiedział, tylko skierował się do wyjścia.
– Nie wzywałem karetki, bo On powiedział, że nie potrzeba – tłumaczył, wychodząc.
– Proszę księdza – zatrzymał go Wolański słabym głosem. – Czy On tu jest?
Kapłan odwrócił się i spojrzał na pisarza serdecznie. Uśmiechał się tak dłuższą chwilę, po czym ruszył do wyjścia.

Spojrzał znów w okno. Był zbyt słaby, by wstać. Ostatnia chemia w szczególnie paskudny sposób odebrała mu całą chęć do życia. A nie doszedł jeszcze przecież do sił po operacji. Lekarzy już nie słuchał. Ksiądz, a właściwie Jezus ustami księdza, powiedział, że do końca miesiąca zabierze go do siebie. Nie zdąży już więc opisać tej niezwykłej i ostatniej historii swojego życia.
Żeby tylko Izabela wróciła. Reszta jest już nieważna. Spędzić tę Wielkanoc z rodziną, a potem... trudno. Trudno targować się z Bogiem o życie. Zwłaszcza kiedy człowiek ma puste ręce. Każdy z nas ma takie same puste ręce, nawet jeśli sądzi, że nie był taki najgorszy. Teraz docierało to do niego w bardzo niepokojący, wręcz bolesny sposób. Jak świadomość zawalonego życiowego egzaminu albo jak ból bezdzietności.
Kiedy dzwonił do Izabeli, błagał, żeby wróciła na święta. Nie powiedział jej ani dzieciom o chorobie. Nie chciał, żeby przyjechali z litości.
Dziś jest ten wielki dzień, ostatni dzień. Dziś będzie ich prosił o wybaczenie. Dziś, jeśli przyjadą, ucałuje ich naprawdę szczerze. Dziś wyzna prawdę o swoim sławnym, nędznym życiu.
Spojrzał w kierunku przedpokoju. Stukanie zegara ze ściany, ledwie dosłyszalne odgłosy kropli spadających na resztki pasty do zębów w łazienkowym zlewie. I te dalekie, rytmiczne klapnięcia jakby kroków na klatce schodowej. Stuk, klask, plusk, tuk... Wszystko narasta, pęcznieje i raptownie milknie, ot tak.
Zrobiło mu się ciepło. Ktoś stał pod drzwiami. Podnosił rękę, by cofnąć ją, zaciskając palce. A więc to właśnie teraz ta wielka chwila ma się wydarzyć.
Zamknął oczy i nie drgnął nawet, gdy rozległo się delikatne pukanie do drzwi.

Andrzej Chodacki


Autor opowiadania: Andrzej Chodacki
Urodzony w 31.05.1970 roku. Z powołania mąż i ojciec, z zawodu lekarz wojskowy w stopniu kapitana. Pisze prozę i poezję, a także fotografuje. Laureat kilkudziesięciu konkursów literackich, między innymi zdobył Złoty Laur Dziewina za 1 miejsce w kategorii proza w VI Ogólnopolskim Konkursie Literackim w Żarach w 2012 r. i 1 nagrodę za prozę w Ogólnopolskim i Polonijnym Konkursie Literackim im. Leopolda Staffa w 2013 roku. Jego opowiadania były wydrukowane między innymi w Wydawnictwie My Book w Szczecinie, Miesięczniku Literackim Akant w Bydgoszczy, Kwartalniku Literackim Horyzonty, Blogu Literackim " Pod natchnieniem Ducha Świętego", w Półroczniku literackim „Inter-. Literatura–Krytyka–Kultura”, w Portalu Literackim Publixo oraz w Tygodniku Polskim w USA i Gazecie Polonijnej w Kanadzie, z którymi podjął stała współpracę.
W 2012 roku wydał debiutancką książkę z poezją i fotografią pt.„ Pejzaże tęsknoty”,
w 2013 roku wydał cykl 25 nagradzanych opowiadań pt. „ Opowieści ze świata”.
Od 2008 roku współtworzy śpiewający zespół poetycki wraz z Marcinem Kowalczykiem (założyciel zespołu, poeta i kompozytor ) oraz Lechosławem Tarkowskim (basista).


Wersja do druku

Andrzej Chodacki - 23.03.15 16:25
Wszystkim Państwu bardzo dziękuję za te słowa. Są dla mnie szczególnie cenne, bo zastają mnie w trudnej sytuacji życiowej.
Wszyscy mamy puste ręce przed Bogiem, nawet, jeśli nam się wydawało, że nie jesteśmy tacy najgorsi. Pustka pali mnie teraz w dłonie...

MariaN - 23.03.15 12:03
Panie Andrzeju, zawsze jak czytam kolejne opowiadanie przeżywam wielkie emocje. Wyciągam też wnioski, inaczej patrzę na banalne kłopoty, które nawiedzają mnie codziennie. Opowiadania są tak autentyczne, że aż niemożliwe, żeby było inaczej.

Dorota Sidor - 22.03.15 9:59
Przepiękne ;)
Gratuluje i Dziękuję .
Dorota .

Jan Orawicz - 19.03.15 19:34
Drogi Panie Andrzeju, szczerze Panu piszę,ze aż zazdroszczę Panu
osiągnięć Pańskiego pora,które swoja treścią są przy Człowieku tak
bardzo blisko,że AŻ!! Stąd Ludzie tę sprawę doceniają w tym trudnym -
często pędzie ludzkiego żywota.Też kiedyś w młodym moim wieku
napisałem kilka opowiadać z niezłym cenzusem znawców literatury.
Ale był to czas ,kiedy publikowało się miłostki dla socjalizmu. Jeżeli
poezja, czy proza nie wynosiła tych czerwonych "wartości" nad poziomy,
to jej miejsce było na dnie szuflady! A w redakcjach pism w koszu
redakcyjnym, po cenzurze towarzyszy. Serdecznie Pana pozdrawiam,
życząc twórczych sukcesów!

Wszystkich komentarzy: (4)   

Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami naszych Czytelników. Gazeta Internetowa KWORUM nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

26 Kwietnia 1943 roku
Ucieczka rotmistrza Witolda Pileckiego ps. „Witold”, „Druh”, z KL Auschwitz


26 Kwietnia 1923 roku
Urodził się Andrzej Szczepkowski, polski aktor (zm. 1997)


Zobacz więcej