Sobota 20 Kwietnia 2024r. - 111 dz. roku,  Imieniny: Agnieszki, Amalii, Czecha

| Strona główna | | Mapa serwisu 

dodano: 28.12.14 - 21:07     Czytano: [1557]

Ułan


Wyszliśmy z lasu na zupełnie zaskoczonych Niemców. Uniesiony w siodle dostrzegłem, że nie zdążyli nawet skierować na nas CKM-ów. Spadliśmy na nich jak kara Boża, sto koni niosących jeźdźców z uniesionymi do ciosu szablami. Ziemia się trzęsła, gdy szliśmy ostro jeden obok drugiego, oddalając się stopniowo, by objąć uderzeniem jak największy obszar.
Szum w uszach, pulsowanie łomoczącego serca w skroniach. Prawie równocześnie usłyszałem chaotyczną salwę i okrzyk dobywający się z gardeł moich towarzyszy. Potem przeraźliwy jęk konającego konia wzbił się w niebo i mój szwadron wdarł się niszczącą falą w naprędce postawione linie obronne nieprzyjaciela.
Wszystko trwało może dwie minuty. W szalonym pędzie, siekąc na lewo i prawo, przewaliliśmy się jak nawałnica po polanie. Słyszałem krzyki ciętych szablami wrogów. Widziałem przerażone twarze na ułamek sekundy przed tym, jak zaostrzona stal zmieniała je jednym, potężnym uderzeniem w krwawą miazgę. Potem obok mnie runęło z koni kilku naszych, a nad polaną przeleciał z hukiem sztukas. Dopadliśmy linii drzew po drugiej stronie polany, ale nie odważyłem się spojrzeć za siebie. Ciągle trzymałem szablę w dłoni tak mocno, że ręka zdrętwiała mi do ramienia. Ciągle uniesiony w siodle, jakbym był gotów w każdej chwili do kolejnej szarży. Na leśnej drodze zwolniliśmy tempo i wyrównaliśmy szeregi. Ktoś z przodu głośno raportował o stratach.
Spojrzałem na moich towarzyszy po bokach. Było już południe, więc słońce mocno oświetlało trakt między drzewami. Wszyscy wyglądaliśmy jak upiory. Mundury, łby końskie, siodła, wszystko pokrywał czerwony pył. Na bladych twarzach jeźdźców czerwone smugi malowały maski jak z koszmaru. Wtedy dopiero poczułem ten słodkawy zapach, którego nie można pomylić z niczym. Wyplułem coś płynnego, co smakowało jak metal. Dotarło do mnie, że ja wyglądam tak samo, jak inni. Podniosłem szablę do oczu i zobaczyłem, że to wszystko, co nas pokrywa od głowni szabli do końca końskiego ogona to niemiecka krew. Krew wypruta z naszych wrogów, wytoczona naszymi rękami. Odwróciłem się w siodle. Czterej koledzy kłusujący za mną mieli przerażone, umorusane krwią twarze.
Mój Boże, zabiliśmy tylu ludzi – pomyślałem i znów serce zaczęło łomotać mi w piersiach. Uświadamiałem sobie wszystko, co stało się w czasie szarży pod Mokrą. I wiedziałem już, że nie będę mógł tego nigdy wymazać z pamięci, tak jak nie da się do końca wyczyścić pokrytego krwią munduru. W ciągu jednej szarży spadł na moje barki ciężar, którego nie może ponieść żaden dwudziestoczteroletni chłopak. Nie zrozumie tego nikt z piechoty, strzelający do wroga oddalonego czasem o kilkaset metrów. Cień śmierci otarł się o mnie tak blisko, naznaczył mnie chłodnym dotknięciem. Gdybyśmy wtedy usiedli i zaczęli rozpatrywać to, co się stało, pewnie bym zwariował. Ale dobry Bóg ochronił nas przed tym, bo padły komendy:
– Z koni!
Koniowodni szybko zorganizowali naszych czworonożnych towarzyszy w ukryte w leśnych ostępach stado, a my pobiegliśmy wzmocnić stanowiska 12. Pułku Ułanów na linii obrony torów kolejowych.
Bitwa pod Mokrą wchodziła w swój kulminacyjny punkt.
*****
– Dziadku, opowiedz mi o wojnie – poprosił chłopiec, siadając siwemu mężczyźnie na kolanach.
– Nie ma o czym opowiadać, Marcinku – dziadek uśmiechnął się, przytulając czule dziecko i całując go w głowę. – Idź się lepiej pobawić.
– Ale opowiedz, dziadku – nalegał malec, bawiąc się siwymi włosami staruszka.
– Wojna, moje dziecko – zaczął mężczyzna i zawiesił na chwilę głos, a jego piwne oczy znieruchomiały i zaczęły błyszczeć – to jest najgorsza rzecz, jaka może spotkać człowieka za życia, pamiętaj o tym.
– A czy zabiłeś jakiegoś Niemca? – To pytanie przyszło chłopcu z taką naturalnością, że siwy mężczyzna uśmiechnął się początkowo, ale już po chwili uśmiech zgasł na jego ustach.
– Idź się bawić, Marcinku – dodał cicho i opuścił chłopca z kolan na podłogę. – Idź.
*****
Trwaliśmy na stanowiskach bojowych już od około godziny. Jeszcze nie otrząsnęliśmy się z krwawych przeżyć południowej szarży, gdy z Wilkowiecka uderzyły na nas niemieckie czołgi. Od strony Opatowa ostrzeliwała nas cały czas artyleria, a kilkadziesiąt „panzerów” zbliżało się powoli w kierunku stanowiska, które zajęliśmy w ziemnej wnęce niedaleko młodnika brzózek. Na szczęście padł rozkaz wycofania się ze wzgórza, gdzie nasi byli odsłonięci dla niemieckiej artylerii jak na patelni. Nieliczne formacje młodych drzew – w miejscu, w którym zorganizowaliśmy linię obrony – dawały nam odrobinę nadziei, że będziemy mniej widoczni dla atakujących z góry samolotów.
Czołgi niemieckie nagle zatrzymały się, po czym widzieliśmy dokładnie, jak wykonują zwrot w kierunku czwartego szwadronu ukrytego w przecince, pomiędzy dwoma zagajnikami na północy. Ziemia drżała pod nami, gdy czołgi wypluwały ogień z luf, podnosząc zwały ziemi z okopów czwartego szwadronu. Kiedy zbliżyli się na trzysta metrów, ścisnąłem mocniej rączki mojego CKM-u.
– Gotowi? – zapytałem kolegów leżących obok mnie. Ich zadaniem było zapewnienie mi ciągłej dostawy amunicji.
– Teraz im damy – odpowiedział Franek, kolega trzymający taśmę z amunicją. Poznałem go na szkoleniu w sierpniu. Był delikatnym mężczyzną, kochającym poezję, z tego powodu czasami śmialiśmy się z niego. Teraz jego twarz była odmieniona, usta zaciśnięte, wzrok utkwiony w nieprzyjacielu na przedpolu. Popatrzył na mnie jeszcze przez chwilę, ale się nie uśmiechnął. Wtedy padł rozkaz:
– Ognia!
Wycelowałem w poruszające się pomiędzy czołgami ciemne postacie i nacisnąłem spust. CKM szarpnął i zaczął w równym zabójczym rytmie siać spustoszenie w szeregach niemieckiej piechoty. Kurz i dym wystrzeliwanych nabojów zasłonił mi przedpole, utrudniając celowanie. Przerwałem na chwilę i wtedy taśma karabinu nagle zwiotczała. Spojrzałem w bok. Franek leżał w dole, a jego ciało drgało w przedśmiertnych konwulsjach. Z szyi tryskała mu żywoczerwona krew, wsiąkając w koszulę i mundur. Ktoś złapał taśmę, znów zacząłem pruć seriami, widząc, jak kilkunastu Niemców pada pomiędzy transporterami opancerzonymi.
– Grzeje się lufa! – krzyknął ktoś obok. Kątem oka zauważyłem, że przechyla hełm, wylewając z niego żółty płyn na skwierczącą lufę CKM-u. Zaśmierdziało intensywnie moczem.
– Nie ma wody! – zawołał w ramach wyjaśnień i już chciał nałożyć hełm, gdy trafienie cisnęło go do tyłu. Obejrzałem się i zobaczyłem go z ciemną plamą na czole, leżącego na plecach, z rozrzuconymi rękami. W prawej dłoni ciągle trzymał ten hełm.
– Ojcze nasz, któryś jest w niebie… – zacząłem, kładąc dwoma seriami kolejnych Niemców, którzy nierozważnie wychylili się zza transporterów.
– Święć się imię Twoje…
Seria z działka nurkującego samolotu przeszła po naszym okopie i dwóch kolegów z mojej drużyny padło, charcząc w ziemny dół.
– Przyjdź królestwo Twoje…
Pomiędzy seriami z CKM-u, od strony torów kolejowych z Kłobucka do Zduńskiej Woli, usłyszałem potężną salwę.
– Nasz „Śmiały” wali z haubic! – usłyszałem krzyk z okopu obok. Tyle w tym zawołaniu było radosnego podniecenia! Po sekundzie nastąpiła silna eksplozja, która podmuchem niemal oderwała mnie od karabinu. Zasypały nas zwały ziemi.
– Bądź wola Twoja!
Cały okop, z którego krzyczano, przestał istnieć. Został po nim dymiący lej w ziemi, kiedy został trafiony przez czołgowy pocisk.
– Jako w niebie, tak i na ziemi!
Znów cztery salwy z lewej, z pociągu pancernego „Śmiały” i trzy czołgi niemieckie zaczęły się palić. Umieszczone w pociągu stumilimetrowe haubice pokazały swą siłę rażenia. Czterema krótkimi seriami skosiłem wydostających się z czołgów niemieckich żołnierzy.
– Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj!
Pozostałe na przedpolu maszyny niemieckie zaczęły się wycofywać.
– Jako i my odpuszczamy naszym winowajcom, i nie wódź nas na pokuszenie…
Znów nacisnąłem spust, ale CKM się zaciął. Spojrzałem w bok. Cztery trupy moich towarzyszy leżały nieruchomo w dole. Z drugiej strony naliczyłem trzech zabitych kolegów.
– Ale nas zbaw ode złego…
Ostrzał ucichł.
Zostałem w okopie sam.
*****
Matka nakryła małego Marcinka kołderką, ucałowała w głowę i cicho wycofała się do kuchni. Jej mąż, Andrzej, właśnie wszedł i usiadł przy kuchennym stole. Pani Bernadetta zaparzyła herbatę i podała mężowi. On dłuższy czas siedział bez słowa, kręcąc łyżeczką wśród herbacianych listków, zataczających koła w szklance.
– Coś taki zmartwiony? – zapytała kobieta, krojąc sernik na mniejsze kawałki.
– Ojciec mnie męczy o tę szablę – odparł Andrzej, nie podnosząc wzroku.
– Tę, co ją zakopał w wojnę? – upewniła się jego żona, znając doskonale historię wyrwania się teścia z niemieckiego oblężenia.
– No – mruknął zmartwiony mężczyzna, wsypując do szklanki łyżeczkę cukru.
– To może jedź? – Bernadetta wiedziała, że sprawa jest trudna, dlatego przyjęła delikatny ton.
– Przecież wiesz, że jak nas złapie milicja z bronią i szablą, to możemy pójść siedzieć – mąż spojrzał na nią z wyrzutem.
– Ale wiesz, jak dziadkowi zależy – jeszcze próbowała kobieta.
– Wiem i dlatego to mnie tak męczy – zasępił się Andrzej. – Może kiedyś pojedziemy, żeby wykopać tę szablę, może kiedyś pojedziemy.
*****
Rotmistrz miał podjąć decyzję o rozpuszczeniu naszego oddziału. Została nas niecała trzydziestka, wielu ludzi i koni było rannych. Brakowało jedzenia i amunicji. Na wieczornej zbiórce dowódca zebrał nas i powiedział, że nic nie wiadomo o losach pozostałej części brygady, i że rano podejmie decyzję o przyszłości szwadronu.
Przez całą noc nie spaliśmy. Las rozdzierały serie karabinów maszynowych, ziemia drżała od wybuchów pocisków artyleryjskich. Pierścień oblężenia zaciskał się wokół nas i zaczynał dusić. Cztery RKM-y i dwie rusznice przeciwpancerne nie mogły nam już zapewnić zwycięstwa w tym boju. Oczekiwaliśmy świtu w nerwowym napięciu. Kiedy zajaśniał dzień, przed nami stanął dowódca ubrany w mundur wyjściowy. Na głowie miał rogatywkę, a przy boku szablę.
– Żołnierze! – zawołał do nas. – Ułani Wołyńskiej Brygady Kawalerii! Zrobiliście wszystko, co można, by bronić Ojczyzny. Dzięki waszemu bohaterstwu przeżyło tysiące kolegów z Siódmej Dywizji Piechoty. Walczyliście dzielnie i za to składam wam żołnierskie podziękowanie. Jestem dumny, że mogłem dowodzić tak wyszkolonym i karnym oddziałem. Ale brygada została rozbita, a wokół nas Niemcy. Dlatego rozkazuję, aby każdy dobrał sobie kompana i dwójkami próbował się przebić przez linie nieprzyjaciela. Zabierzcie tylko to, co niezbędne, czyli szablę i karabin. Konie puścić wolno bez siodeł, ciężki sprzęt zakopać lub zniszczyć. Powodzenia! Niech Bóg wam dopomoże.
Po tych słowach wsiadł na swojego konia, ostatni raz szablą oddał honor i zniknął pośród drzew. Rotmistrza już nigdy więcej nie zobaczyliśmy. Podobno zginął w samotnej szarży na niemiecki patrol. Nie zdziwiłbym się, bo w naszym szwadronie nazywany był „Szaleniec”. Ktoś inny mówił, że widziano go w Warszawie, gdzie dołączył do resztek brygady tuż przed obroną stolicy.
Teraz byliśmy zdani na siebie. To było jak oficjalne zwolnienie ze służby. Poczułem się nieswojo. Jak osierocone dziecko porzucone na środku ugoru. Do tej pory czułem się jak część ogromnego organizmu. Wraz z koniem, szablą i moim szwadronem wykonywałem machinalne ruchy, a cały organizm, sto dziesięć koni niosących jeźdźców na komendę zatrzymywał się, ruszał do szarży lub nagłym zwrotem unikał nieprzyjacielskiego ognia. Pamiętam morderczy trening, gdy po trzy dni nie zsiadaliśmy z koni. Na koniach jedliśmy, spaliśmy, a wewnętrzną stronę ud prawie każdy z nas miał zdartą do żywej krwi.
Spojrzałem na kolegów poklepujących zaniepokojone konie. Nasi czworonożni przyjaciele wiedzieli, że szykuje się coś niedobrego. Ścisnęło mnie w gardle, gdy Józek Szczepanek stanął przed swoją klaczą, dotknął czołem jej łba i szeptał jej coś, głaszcząc czule po szyi. Sam widziałem, jak ta klacz kopnęła Niemca, który podnosił na Józka karabin.
„Koń i ułan to jedno”, mówiono nam podczas szkolenia. Słowa te powtarzano tak wiele razy, że zaczęły mnie denerwować. Dopiero teraz zrozumiałem to właściwie, a wiedza ta przyniosła mi ból. Nie rozmawiając z nikim, wstałem i podszedłem do przywiązanych niedaleko koni. Odnalazłem mojego gniadosza, który był mi teraz bliższy niż moi przyjaciele z młodych lat. Przywitał mnie, niespokojnie potrzepując łbem. Pewnie też coś wyczuwał. Gładziłem szyję konia, poklepywałem jego bok i odpinałem wojskowe siodło, by uwolnić go od tego ciężaru. Ciągle miałem nadzieję, że Niemcy przepuszczą konie przez okrążenie, by mogły sobie znaleźć nowy dom w pobliskich wioskach. Łzy napływały mi do oczu, kiedy patrzyłem, jak jeden po drugim ułan niezdecydowanym ruchem odgania pozbawionego siodła konia, by ratował się sam, gdy los oddziału już przesądzony. Stali tak długo, nieruchomo, jakby wraz z tym koniem oddawali na zmarnowanie kawałek swojej ułańskiej duszy.
Niemcy wydzierali nam ojczystą ziemię metr po metrze. Teraz zabrano nam towarzyszy, którzy nosili nas na swoich grzbietach, chroniąc nieraz własnym ciałem od świszczących wokół kul. Tylko szabla nam została i orzeł na czapce. Ścisnąłem rękojeść swojej szabli mocniej, próbując opanować smutek.
Trzeba nam się teraz zastanowić, jak wyjść z tego lasu, jak ujść z życiem.
*****
Czołgaliśmy się od zagajnika, widząc przed sobą posępne sylwetki niemieckich czołgów. Księżyc w pełni był na szczęście przesłonięty chmurami, ale i tak polana skąpana była w jego zimnym świetle. Powoli przesuwaliśmy się przyklejeni do ziemi, modląc się, by wartownicy nie dostrzegli naszej obecności w niskiej trawie. Około dwudziestu czołgów, jeden obok drugiego, stało w uśpionej gotowości, z lufami skierowanymi wprost na nas. Przeciwko nim dwóch ludzi uzbrojonych w karabinki, z szablami owiniętymi szmatami, by nie zadźwięczały klamrami o pochwy, przesuwało się w kierunku upragnionej wolności.
Po drugiej stronie polany była Polska. Może już zagarnięta, przygnieciona butem okupanta, ale wciąż walcząca, jeszcze pełna nadziei. Tu, w leśnej pułapce, czekała nas tylko śmierć.
Przesuwałem się powoli, metr po metrze w kierunku kawałka gruntu pomiędzy dwoma czołgami. Ten plan od początku wydawał nam się szalony, ale może i Niemcom nie przyszło do głowy, że ktoś może być tak głupi, by tego spróbować.
Nagle zobaczyłem przed sobą w trawie jakiś kształt. Podczołgałem się bliżej i wyciągnąłem rękę. Końską sierść poznałem od razu. Jeden z naszych towarzyszy znalazł tu śmierć. A więc Niemcy nie pozwolili koniom przejść. Zawrzało we mnie. Spojrzałem na mojego kolegę, który już odwijał pochwę ze szmat. Jak na komendę poderwaliśmy się i wyszarpaliśmy szable. Ślepia czołgów ożyły, oblewając nas żółtym światłem.
– Halt! – usłyszałem z boku.
– Tadziu, spokojnie – zaraz potem ktoś gładził mnie po głowie – Tadziu.
Otworzyłem oczy przerażony. Sypialnia, nigdzie czołgów ani martwych koni. Moja żona patrzy na mnie zatroskanym wzrokiem.
– To tylko sen, Tadziu – przytula moją spoconą twarz do piersi – to tylko zły sen.
Nie wiem już, czy to pot, czy łzy płyną mi po policzkach. Próbuję je ocierać wciąż drżącymi rękami, ale one dalej zalewają mi oczy…
*****
Czołgaliśmy się od zagajnika, widząc przed sobą posępne sylwetki niemieckich czołgów. Księżyc w pełni był na szczęście przesłonięty chmurami, ale i tak polana skąpana była w jego zimnym świetle. Powoli przesuwaliśmy się przyklejeni do ziemi, modląc się, by wartownicy nie dostrzegli naszej obecności w niskiej trawie. Około dwudziestu czołgów, jeden obok drugiego, stało w uśpionej gotowości, z lufami skierowanymi wprost na nas. Przeciwko nim dwóch ludzi uzbrojonych w karabinki, z szablami owiniętymi szmatami, by nie zadźwięczały klamrami o pochwy, przesuwało się w kierunku upragnionej wolności.
Po drugiej stronie polany była Polska. Może już zagarnięta, przygnieciona butem okupanta, ale wciąż walcząca, jeszcze pełna nadziei. Tu, w leśnej pułapce, czekała nas tylko śmierć.
Przesuwałem się powoli, metr po metrze w kierunku kawałka gruntu pomiędzy dwoma czołgami. Ten plan od początku wydawał nam się szalony, ale może i Niemcom nie przyszło do głowy, że ktoś może być tak głupi, by tego spróbować. Powtarzałem w duchu „Pod twoją obronę” i wiem, że nigdy wcześniej ani potem nie modliłem się tak żarliwie. Nasi, którzy trzy tygodnie temu brali udział w nocnym wypadzie na Kamieńsk, mówili, że w sześćdziesięciu chłopa zniszczyli prawie doszczętnie całą dywizję pancerną Szwabów, bo tamci nie wystawili wart. Teraz pozostała nam tylko nikła nadzieja, że zmęczony całodziennym natarciem niemiecki oddział śpi w czołgach twardym snem.
Byliśmy już tak blisko dwóch potężnych „panzerów”, że mogłem rozróżnić szczegóły gąsienic. Prawie nie oddychając, rozejrzałem się, wypatrując sylwetek wartowników, ale nikogo nie dostrzegłem. Dałem znak głową Staszkowi, mojemu szwadronowemu kompanowi, że czołgamy się dalej. Ruszyłem, odgarniając trawę, ale coś mnie zaniepokoiło. Odwróciłem się jeszcze raz w stronę Staszka i zobaczyłem z przerażeniem, że ten stoi z szablą w dłoni naprzeciwko działka przeciwpiechotnego sterczącego z czołgu. Skoczyłem bez zastanowienia, przygniatając go swoim ciężarem do ziemi i zamykając mu dłonią usta. Chwilę szamotałem się z nim, bezgłośnie krzycząc, by się uspokoił. Ogrom przerażenia, jaki dostrzegłem w jego oczach, sparaliżował mnie na chwilę, ale nie zwolniłem uścisku, czekając, aż przestanie się rzucać. Przez moment nawiązaliśmy kontakt wzrokowy. W bladej poświacie księżyca skóra jego twarzy wydawała się niebieskawa, trupia. Oczy błyszczały obłędem. Chciałem mu powiedzieć, że także chcę żyć, wydostać się stąd. Ale tu, dwa metry od lufy niemieckiego czołgu każde polskie słowo mogłoby wszcząć alarm, którego skutki nietrudno przewidzieć.
Staszek przestawał wierzgać, tak że powoli zwalniałem uścisk, bojąc się, że go uduszę. Nagle opamiętał się zupełnie, tylko oddychał szybko. Drugą ręką złapałem głownię jego szabli leżącej obok i zbliżyłem do jego oczu orła błyszczącego poniżej rękojeści. Pokiwał głową, że wie, o co mi chodzi. Pocałowałem orła i odejmując dłoń od jego twarzy podałem mu szablę do pocałowania. Uspokajając oddech, drżącymi ustami pocałował głownię, łzy pociekły mu po policzkach.
Rozejrzałem się szybko wokół. Nikt nie zauważył naszej obecności. Pokazałem ręką Staszkowi, że idzie pierwszy, a ja za nim. Drżąc jak osika, kiwnął głową, że rozumie i przytulił szablę do brzucha, przesuwając się w stronę kawałka wolnej przestrzeni pomiędzy czołgami. Gdy dotarł tak blisko, że mógłby wyciągniętą ręką dotknąć zimnej gąsienicy, zatrzymał się na moment, ale szybko podczołgałem się i położyłem mu uspokajająco rękę na ramieniu. Odwrócił głowę, otarł rękawem nos i ruszył dalej. Jeszcze tylko kilkanaście metrów i trawa stanie się gęsta, a krzewy przywitają nas jak przedsionek nieba. Z każdym metrem nadzieja wlewała się w nasze serca, bo oto gościnny las stanie się naszym schronieniem na resztę tej straszliwej nocy.
*****
Spacerowali leśnymi dróżkami już od około trzech godzin. Pogoda była przepiękna, las witał ich na każdym kroku śpiewem ptaków, radosnym obstukiwaniem drzew przez dzięcioły. Zapach ściółki po wczorajszym deszczu zniewalał zmysły, zapraszając, by położyć się choć na chwilę na gościnnych dywanach mchów. Leśna ścieżka kończyła się przed nimi i Helena zaczęła się martwić, czy znajdą powrotną drogę. Jej siwiuteńki jak gołąbek mąż uspokajał ją jednak, przytulając czule ramieniem. W końcu miał doskonały zmysł orientacji jeszcze z czasów wojny, a las zdawał się być dla niego przyjacielem od zawsze. Wiele razy przypominał jej, że to właśnie gęsty las dał mu schronienie po tym, jak cudem wydostał się z niemieckiego oblężenia.
Lipcowe słońce rozlewało się jasnością przed nimi, gdy wychodzili z gęstwiny na szeroką równinę.
– Może nie idźmy dalej, Tadziu? – zagadnęła Helena. – Nie jesteś zmęczony?
Ale wzrok mężczyzny utkwiony był teraz w widnokręgu. Coś tam majaczyło, pulsując od lejącego się z nieba żaru, coś błyskało czasem, falowało jak złote zboże. A przecież to dopiero lipiec.
– Siądź tu sobie, kochana – powiedział do żony staruszki Tadeusz, nie mogąc oderwać wzroku od horyzontu. – Napij się troszkę, a ja pójdę jeszcze kawałeczek.
Posadził zmęczoną kobietę na pniu ściętej sosny, w cieniu drzew porastających skraj lasu i ruszył zaciekawiony w stronę niezwykłego zjawiska. Serce zaczęło mu mocniej bić, gdy zbliżał się ścieżką pomiędzy żytem a pszenicą w stronę majaczących na horyzoncie postaci. Teraz zaczął rozpoznawać pojedyncze szczegóły. Zobaczył lance ułańskie ze szmaragdowo-amarantowymi proporczykami, widział, jak na przedzie oddziału galopuje dowódca w rogatywce, a za nim w równym szyku ze stu konnych. Wszyscy z lancami, w galowych rogatywkach z amarantowym otokiem. Teraz już prawie biegł w ich kierunku.
Toż to mój szwadron! – krzyczał w duchu staruszek, poznając charakterystyczną sylwetkę swojego rotmistrza, który zawsze z takim wdziękiem i godnością poruszał się na koniu. Znów przyspieszył kroku, ale zabrakło mu tchu. Coś, jakby żelazna obręcz ścisnęło mu piersi. Zatrzymał się raptownie, opierając dłonie o kolana i łapiąc z trudem oddech. Gdy podniósł znów głowę, szwadron kawalerii nadal zbliżał się do niego, choć nie było słychać nic, poza szumem zboża.
Zakręciło mu się w głowie. Przyklęknął na jedno kolano. Gdzieś z tyłu usłyszał krzyk żony. Spojrzał jeszcze raz na wspaniały szyk jazdy, która właśnie robiła zwrot od lewej, bezgłośnie zbliżając się do miejsca, gdzie Tadeusz walczył o oddech. Z wielkim trudem utrzymując równowagę, na klęczkach zauważył, że jeden z koni jadących za dowódcą nie ma swojego jeźdźca. Konia poznał od razu, po łatce nad prawym okiem.
– Przyszliście po mnie – wyszeptał ze łzami w oczach, tak bardzo wdzięczny teraz, że oto koledzy ze szwadronu nie zapomnieli o swoim towarzyszu broni. Oddział bezszelestnie zatrzymał się przed nim. Rotmistrz sięgnął ręką w stronę stojącego obok konia bez jeźdźca, z siodła wydobył szablę ułańską. Złapał ją za głownię i wyciągnął rękojeścią w kierunku klęczącego Tadeusza.
– Na koń, Kowalski, dowódca wzywa na defiladę!


Tadeusz Kowalski, ułan Wołyńskiej Brygady Kawalerii urodził się w 1915 roku, a zmarł latem 1982 roku w szczerym polu na kolanach swojej żony.
Jako żołnierz wsławił się w bitwie pod Mokrą we wrześniu 1939 roku, gdzie dzięki bohaterskiej postawie jego brygady Niemcy nie zdołali oskrzydlić i zamknąć w okrążeniu 7. Dywizji Piechoty, co uratowało tysiące ludzi od pewnej śmierci. Jako człowiek – wrażliwy, ciepły i kochający bliskich. Najlepszy mąż, ukochany ojciec, uwielbiany dziadek. Dramat wojennych przeżyć, które nie dawały mu wyboru, odcisnął się trwałym piętnem w jego sercu. Bóg jednak pobłogosławił mu dobrym życiem i wspaniałą rodziną. W 1982 roku z dala od domu, wśród bezkresnych pól porośniętych młodym zbożem, rozpoczął wieczną służbę w nowej Brygadzie, w której otoki rogatywek zmieniono na piękny, błękitny kolor.
I tylko czasem jego Dowódca daje mu przepustkę, by mógł odwiedzić we śnie swoją ukochaną żonę, Helenę.


Andrzej Chodacki


Autor opowiadania: Andrzej Chodacki
Urodzony w 31.05.1970 roku. Z powołania mąż i ojciec, z zawodu lekarz wojskowy w stopniu kapitana. Pisze prozę i poezję, a także fotografuje. Laureat kilkudziesięciu konkursów literackich, między innymi zdobył Złoty Laur Dziewina za 1 miejsce w kategorii proza w VI Ogólnopolskim Konkursie Literackim w Żarach w 2012 r. i 1 nagrodę za prozę w Ogólnopolskim i Polonijnym Konkursie Literackim im. Leopolda Staffa w 2013 roku. Jego opowiadania były wydrukowane między innymi w Wydawnictwie My Book w Szczecinie, Miesięczniku Literackim Akant w Bydgoszczy, Kwartalniku Literackim Horyzonty, Blogu Literackim " Pod natchnieniem Ducha Świętego", w Półroczniku literackim „Inter-. Literatura–Krytyka–Kultura”, w Portalu Literackim Publixo oraz w Tygodniku Polskim w USA i Gazecie Polonijnej w Kanadzie, z którymi podjął stała współpracę.
W 2012 roku wydał debiutancką książkę z poezją i fotografią pt.„ Pejzaże tęsknoty”,
w 2013 roku wydał cykl 25 nagradzanych opowiadań pt. „ Opowieści ze świata”.
Od 2008 roku współtworzy śpiewający zespół poetycki wraz z Marcinem Kowalczykiem (założyciel zespołu, poeta i kompozytor ) oraz Lechosławem Tarkowskim (basista).


Wersja do druku

Pod tym artykułem nie ma jeszcze komentarzy... Dodaj własny!

20 Kwietnia 1920 roku
Rozpoczęły się VII Letnie Igrzyska Olimpijskie w Antwerpii.


20 Kwietnia roku
Międzynarodowy Dzień Wolnej Prasy


Zobacz więcej