Czwartek 18 Kwietnia 2024r. - 109 dz. roku,  Imieniny: Apoloniusza, Bogusławy

| Strona główna | | Mapa serwisu 

dodano: 19.09.13 - 12:17     Czytano: [2729]

Dział: Głos Polonii

Ocalić od zapomnienia





"Wszystkim tym osobom, ich dzieciom i wnukom, a także pamięci tych, których wojennych wspomnień nigdy już nie będzie dane nam usłyszeć, opracowanie to poświęcamy" - fragment wprowadzenia do wspomnień Polaków-Sybiraków w Australii


Wspomnienia Polaków Sybiraków w Australii


Po podzieleniu Polski we wrześniu 1939 roku przez Hitlera i Stalina na strefy wpływów Niemiec і ZSRR, 13 milionów obywateli polskich, w tym ponad 5 milionów narodowości polskiej, dostało się pod okupację sowiecką. Od początku trwały aresztowania, deportacje, mordy.
Jeszcze w 1939 roku, po przymusowym objęciu wszystkich Polaków z terenów wschodnich obywatelstwem sowieckim, zaczął się pobór do Armii Czerwonej. Objął on około 210 tysięcy młodzieży, którą najczęściej wysyłano na drugi kraniec imperium sowieckiego. W głąb ZSRR zsyłano w tym czasie również polskich jeńców wojennych. W sumie Sowieci tylko w 1939 roku wzięli do niewoli około 250 tysięcy polskich żołnierzy i oficerów.
Wielu obywateli polskich uznanych przez władze sowieckie za „wrogów ZSRR” deportowano. Największe deportacje przeprowadzono w lutym, kwietniu i czerwcu 1940 roku oraz w czerwcu 1941 roku.

O świcie dnia 10 lutego 1940 roku odbyła się pierwsza masowa deportacja ludności polskiej z naszych terenów wschodnich zajętych przez Armię Czerwoną i siłą włączonych do ZSRR. Na Wschód trafiło wówczas około 300 tysięcy osób (mężczyzn, kobiet i dzieci) głównie średnich i niższych funkcjonariuszy państwowych i samorządowych oraz osadników rolnych.
13 kwietnia tego samego roku, kolejnych około 300 tysięcy trafiło na Sybir. Były to przeważnie rodziny poprzednio deportowanych, w większości kobiety i dzieci. Ludzie byli pakowani do wagonów służących do przewozu bydła i wywożeni w niewiadomym kierunku.
Następnie w czerwcu tegoż roku doszło do kolejnej masowej deportacji ponad 240 tysięcy osób, w większości jeńców wojennych z zachodnich i centralnych rejonów Polski.
W 1941 roku miała miejsce kolejna duża wywózka 300 tysięcy Polaków na Wschód. W pierwszym rzędzie wywożono inteligencję, rodziny żołnierzy, osadników, bogatszych rolników, zwanych wówczas ”kułakami”, a także urzędników państwowych і wykwalifikowanych rzemieślników. Po 1944 roku liczbę deportowanych powiększyło dodatkowo 50 tysięcy żołnierzy Armii Krajowej i około 150 tysięcy cywilów.
W efekcie zsyłek, przymusowo wywieziono w głąb ZSRR łącznie 1,7 miliona obywateli polskich.

Symbolicznym miejscem tych represji stał się Sybir, miejsce wyznaczone na mapach przez obozy pracy, więzienia i miejsca zsyłki rozłożone niemal na całym terytorium byłego ZSRR. W większości zesłańcy i więźniowie trafiali do Kazachstanu i innych republik Azji Środkowej. Na skutek głodu, chorób i rozstrzeliwań (m.in. mordy polskich oficerów w Katyniu, Charkowie i Miednoje) oraz mordowania więźniów przed nadejściem frontu niemieckiego w 1941 roku, tylko do roku 1943 zginęło około pół miliona obywateli polskich.

Wielu z tych, którym udało się opuścić ZSRR z armią Andersa, a potem Berlinga, wróciło do Polski po zakończeniu wojny, ostatni doczekali tego dopiero w roku 1957. Wielu pozostało na zawsze w miejscu zesłania „na nieludzkiej ziemi”, wielu słusznie obawiając się represji po powrocie do Polski, emigrowało.

Przez lata prawda o tych zbrodniach była zacierana, zarówno przez władze sowieckie jak i polskie, służące radzieckim interesom. Nieliczne opracowania na ten temat ukazywały się jedynie na Zachodzie. W Polsce dopiero od niedawna zaczęły pojawiać się obszerne informacje, analizy historyków, wspomnienia. *
Drugim „wybranym narodem”, którego głównym celem było unicestwienie Polski і Polaków byli naziści. Po ataku na nasz Kraj dnia 1 września 1939 roku rozpoczęli oni zmasowaną akcję terroru na narodzie polskim. Rozstrzeliwania, męczeństwo Polaków w obozach koncentracyjnych, a także masowe deportacje na tereny niemieckie do przymusowej pracy na rzecz niemieckiej gospodarki, to fakty dziś już obszernie znane.
.
Jak podają statystyki Polacy stanowili największą, bo liczącą w latach 1939-44 ponad 2.800 mln osób, grupę robotników przymusowych poddanych niewolniczej pracy na terytorium Rzeszy і na terenach okupowanych. Liczbę niemieckich „pracodawców” korzystających z pracy przymusowej Polaków określa się na 150 tysięcy osób. Liczba roboczogodzin przepracowanych przymusowo przez Polaków na rzecz III Rzeszy przekracza 19 miliardów.**
Dziś nie żyje już ponad 90 procent byłych niewolników III Rzeszy, a z biegiem czasu pamięć o nich zanika. Na szczęście nadal żyją ludzie, którzy przeszli przez niewolniczą pracę w Niemczech, choć niektórzy po przeżytych tragicznych doświadczeniach nie chcą o tym mówić.
Nadszedł jednak czas, aby wciąż na nowo odsłaniać prawdę historyczną nie tylko dla obecnego, ale i dla przyszłych pokoleń, zarówno Polaków jak i nie Polaków. Nadszedł czas, aby tę pamięć ocalić od zapomnienia.

Autorki niniejszej pracy podjęły próbę utrwalenia, choć w skromnym wymiarze, wspomnień osób, które przeżyły na wygnaniu okres II wojny światowej, czyli lata 1939-45. Wspomnienia te, to dziesięć bardzo osobistych historii życia. Rejestrowano je na taśmie magnetofonowej, w okresie od stycznia do grudnia 2003 roku. Najmłodsza z osób, które zgodziły się na opublikowanie wspomnień miała 65 lat, najstarsza 89. Większość z nich zamieszkuje obecnie wschodnie dzielnice Melbourne.

Niniejsze opracowanie nie ma charakteru naukowego. Nie prowadzimy w nim statystyk, nie wyciągamy wniosków. Głównym pragnieniem autorów było jedynie zarejestrowanie і dokładne przekazanie zapisu magnetofonowego wojennych relacji.
Wartość opisanych zdarzeń jest niewątpliwa і niewymierna, jest to wartość historyczna. Zebrane opowiadania są przecież autentycznymi wspomnieniami tych, którzy będąc najczęściej jeszcze w bardzo młodym wieku przeżyli wszystkie okrucieństwa zesłania, tułaczki, poniewierki, głodu, strachu o najbliższych, o przeżycie do jutra. Upokorzenie było ich chlebem codziennym. Nadal, choć od tamtych chwil minęły już 63 lata pamiętają niemal każdy dzień, przetrzymują fotografie, dokumenty z tamtego okresu, nadal opowiadają o nim załamującym się z rozpaczy głosem i ze łzami w oczach.

Wszystkim tym osobom, ich dzieciom i wnukom, a także pamięci tych, których wojennych wspomnień nigdy już nie będzie dane nam usłyszeć, opracowanie to poświęcamy.

Monika Wiench


...........................................................

A oto dwa z wybranych wspomnień Sybiraków



Genowefa Dziewierz
Wszędzie ze mną był Pan Bóg

Mam 86 lat. Urodziłam się 14 lipca 1917 roku w województwie kieleckim. Mój ojciec był gajowym, pracował w lesie. Byłam najmłodsza z rodzeństwa. Mieliśmy dość dużą gospodarkę, bo mój ojciec był bardzo pracowity і sam wszystko umiał zrobić. Przy nim nauczyłam się też prawie wszystkiego. Pomagałam w gospodarce od małego dziecka. W 1927 roku mój ojciec sprzedał gospodarkę і wyjechaliśmy na Kresy. Mieszkałam w miejscowości Inwarowa około 20 kilometrów od Baranowicz. Tam wyszłam za mąż.
Dla nas wojna zaczęła się na początku 1940 roku. Ludzie mówili, że wywożą całe rodziny z wiosek, gdzieś w głąb Rosji. Nie wiedziałam gdzie.
Już 10 lutego 1940 roku NKWD zaczęło wywozić ludzi z moich stron. Wiedzieliśmy o tym, że wywożą, ale nikt nie uciekał, bo i dokąd? Nikt nie chciał opuszczać swojej gospodarki. Do moich rodziców і do mojej siostry, która mieszkała w wiosce obok nas, przyjechali 12 lutego.
Myśleliśmy, że i nas będą gdzieś wywozić. Na drogę przygotowałam wówczas sucharów. Mąż mój wziął połowę tych sucharów, zapakował w worek, a ja w drugi zapakowałam kaszy, mąki, bochenek chleba, kawałek słoniny, kawałek mięsa. To wszystko wzięliśmy na plecy i poszliśmy sześć kilometrów przez pola do pociągu, aby dać to, co mamy naszym bliskim. Jak doszliśmy do stacji Mickiewicze, gdzie stał pociąg towarowy, zobaczyliśmy, że jest tam pełno ludzi. NKWD zganiało ich z samochodów jak zwierzęta. Wszyscy zatrzymani byli obstawieni wojskiem i nam nie wolno było nawet zbliżyć się do wagonów. Później przyszedł tam sołtys białoruski “predsiedatiel”. Poprosiłam go, żeby podał nasze zapasy jedzenia dla mojej rodziny, mojej siostry і moich rodziców.
Matko Najświętsza, jeszcze dzisiaj mi się płakać chce, jak o tym myślę. Bo jak zobaczyli mnie moi rodzice i znajomi, to zaczęli krzyczeć: “Gienia, Gienia, gdzie nas wiozą?”. Ale ja przecież nie wiedziałam gdzie ich wieźli. Mojej rodziny prawie poznać nie mogłam, wszyscy byli tak zmarznięci, głodni. Nic im przecież nie dali ze sobą z domu wziąć, tylko zabrali ich tak, jak stali. Tak ich wywieźli. Na tej stacji nie pozwolono mi już z nikim porozmawiać, więc tylko z daleka ich pożegnałam і wróciliśmy z mężem do domu.
Pamiętam, jak nastała wiosna następnego roku. Był 4 kwiecień 1941 roku і zaczęła się już wojna Ruskich z Niemcami. Któregoś dnia nagle przyszli do nas Ruscy. Było tam sześciu mężczyzn і dwie kobiety. U mojej teściowej założyli szpital, bo mieli swoich trzech rannych. Na kupę złożyli karabiny, a mnie kazali ugotować coś do zjedzenia. Byli bardzo głodni. Nie miałam co im na tyle ludzi ugotować, ale miałam kapustę, trochę kości, nagotowałam kapuśniaku. Jeden z nich, taki starszy mówi do mnie: “Ja jak za cara jadł taką zupę, to jeszcze nie jadł potem”.
W nocy poszli gdzieś, narabowali jedzenia u ludzi, gdzieś zabili krowę, świniaka, wszystko to przynieśli і kazali gotować. Jak poszłam po wodę do studni, to nasz sąsiad krzyczy do mnie: “Burnowa, uciekaj і innym powiedz, bo idą Niemcy і będzie obława”. Wróciłam і powiedziałam tym Ruskim, żeby też uciekali, ale oni mi nie uwierzyli. Dopiero wtedy pouciekali w las jak niemieckie karabiny zaczęły walić w nasze chałupy.
Niemcy natychmiast jak weszli do wsi zabili tych czterech chorych Ruskich, co byli u mojej teściowej. Strzelali po wszystkich naszych chałupach, ale do środka nie wchodzili. Bałam się, że przyjdą jednak i do nas, і zobaczą, że byli u nas przed chwilą Ruscy. Wtedy wszystkie karabiny Ruskich і naboje wrzuciłam do dołu na kartofle, a kawał świniaka wcisnęłam pod łóżko. Jak zaczęła się strzelanina mój mąż schował się do piwnicy. Potem wszystko ucichło.
Następnego dnia wrócili Ruscy. Pytali mnie co się stało z ich karabinami. Pokazałam im gdzie są і wtedy oni bardzo mnie pochwalili za to, że ich nie wydałam Niemcom. Zabrali te swoje karabiny i odeszli gdzieś do lasu. Okazało się, następnego dnia, że sąsiednia gospodarka u Wrony zaczęła się
palić. Spaliła się tam żywcem cała rodzina. Podpalili ich Ruscy, bo podobno ktoś z tej rodziny wydał ich Niemcom. Tylko dwoje dzieci stamtąd matka uratowała. Wyrzuciła je z okna na pierzynę і uciekła z nimi do lasu.
Po kilku dniach wrócili do naszej wsi Niemcy. Zebrali ludzi і ustawili nas pod stodołą, aby nas rozstrzelać za to, że pomagaliśmy Ruskim. Niemcy stali z karabinami maszynowymi, już gotowi do strzału. W pewnej chwili jeden z policjantów znanych w naszej wiosce zaczął prosić jakiegoś Niemca, żeby nas zostawił przy życiu. Trwało to dla mnie bardzo długo, ale ten Niemiec po jakimś czasie zgodził się nie strzelać do nas. I tak zostałam przy życiu. Wiem, że stało się to dosłownie cudem, tylko dlatego, że wszędzie ze mną był Pan Bóg.
W naszych stronach, dosłownie nie było jednej spokojnej nocy. Stale albo Niemcy, albo Ruscy przechodzili przez wieś, rabowali co się da, albo samoloty nad głową latały. Chowałam się wtedy z moim dzieckiem do lasu, albo do piwnicy. Takie mieliśmy życie.
Radziłam sobie sama, bo prawie wszyscy mężczyźni ze wsi poszli do partyzantki. Sama robiłam nawet materiały z lnu, szybko nauczyłam się orać і siać. Robić mydło z popiołu drzewa też umiem, na stolarce się znam, świnię sama zabiję, umiem młócić cepami. Jak nadeszły żniwa, to nawet naklepałam sobie kosę і sama takarkę na gryczaną kaszę kosiłam, na wóz układałam, jeszcze sąsiadkom pomagałam. Kobiety same wszystko robiły, bo mężów nie było. Albo zostali gdzieś wywiezieni, albo byli na wojnie, albo w partyzantce.
Po wojnie, już w 1946 roku wyjechałam razem z pięcioma innymi rodzinami do Polski, w poznańskie, do wioski Augustynowo. Nie wyjeżdżałam wcześniej, bo czekałam na męża, aż wróci z wojny. Jak dostałam wiadomość, że umarł gdzieś w szpitalu pod Dachau, całą noc przepłakałam і wreszcie postanowiłam wyjechać, bo na tych ziemiach odzyskanych dawali ludziom ziemię pod gospodarstwa.
Dostałam gospodarkę wspólną z sąsiadami, którzy jednak strasznie wszystko kradli. Nie lubili w tamtych stronach takich jak my, co to byli repatriantami ”z za Buga”. “Zabugory” nas nazywali, wyzywali od najgorszych. Dopiero jak wyszłam drugi raz za mąż zaczęło się dla mnie lepsze życie.
Do Australii przyjechałam do mojej córki w 1974 roku. Tutaj jest mi bardzo dobrze. Mam dwie córki, syna, 11 wnuków, 8 prawnuków. Chodzę na spotkania dwóch polskich klubów, bo jak najdłużej chcę być samodzielna і spotykać się z ludźmi.
Ale do tej pory dość mam słowa “wojna”.


Dziunia Wasylkowska
Kradłam uczciwie

Urodziłam się w Łachwie, małej miejscowości na Polesiu, w 1926 roku. Mój ojciec pochodzi z Bukowiny. Służył w wojsku austriackim, następnie po klęsce Austrii doszedł do Francji, w szeregi gen. Hellera. Brał udział w obronie Warszawy. Po zakończeniu wojny, gdy zaczęto polonizować wschodnią część kraju, ojciec mój otrzymał działkę na Wołyniu. Ponieważ ziemia go nie interesowała, zrezygnował z niej. Nie wiem, jak mój ojciec znalazł się w Łachwie, prawdowpodobnie dlatego, że był tam już jego brat z żoną. Oboje byli nauczycielami. Moja matka przyjechała do Łachwy po ukończeniu seminarium nauczycielskiego w Częstochowie. Tam też 18 stycznia 1926 roku ja się urodziłam. Mieszkaliśmy tam około 5 lat. Matka moja pracowała jako nauczycielka, byłam więc zasadniczo wychowywana przez niańkę. Mój ojciec po zakończeniu WKN czyli Wyższego Kursu Nauczycielskiego, otrzymał pracę kierownika szkoły w Stolinie.
Przyjechaliśmy do Stolina gdy miałam cztery lata, a moja siostra kilka tygodni. Zamieszkaliśmy w budynku szkolnym. Matka moja przestała wówczas pracować. Tam też rozpoczęłam naukę, choć chodziłam do kilku szkół, w zależności od klasy, do której musiałam uczęszczać.
Gdy wybuchła wojna, w dniu 25 września 1939 roku mój ojciec został zmobilizowany do wojska. W Stolinie przez jakiś czas było spokojnie. Jednak już w roku 1939 NKWD rozpoczęło na naszych terenach aresztowania.
W końcu grudnia 1939 roku przyszli także po mojego ojca. Mama dała mu tylko stare futro. Poźniej starała mu się pomagać, ale była to oczywiście bardzo ograniczona pomoc. Do naszego mieszkania przy szkole sprowadzono jakąś żydowską rodzinę, a my po kilku dniach dostaliśmy nakaz opuszczenia domu. Przeprowadziliśmy się do państwa Kulińskich, naszych sąsiadów.
Ten względny spokój trwał jednak niedługo, bo już 10 lutego 1940 roku nad ranem, przyszli i po nas. Sąsiedzi powiedzieli, że wiozą nas do jakiegoś obozu niedaleko Pińska. Doradzali nam, abyśmy nic ze sobą nie zabierali, bo nam to po drodze zginie, ale mama włożyła na nas całe ciepłe ubranie i to nas uratowało. W kapę zdjętą z łóżka mama zawinęła trochę poduszek, kołdrę i trochę jedzenia. Pamiętam, że były tam też konfitury. Więcej nie pozwolili nam zabrać.
NKWD przyjechało po nas eleganckimi sankami księcia Radziwiłła. Zawieziono nas do stacji Horyń, około 6 kilometrów od Stolina. Na stacji był już podstawiony pociąg złożony z bydlęcych wagonów. Pamiętam, że nie było w nich ubikacji і ta sprawa była dla nas wszystkich tam stłoczonych bardzo dużym problemem. Pamiętam rodzinę Mikulskich, którzy byli wtedy w tym samym pociągu co my. Był to transport osadników, ale głównie leśników і gajowych. Zamknięto nas w wagonach, gdzie nie było wody і tylko z niewielkich ilości śniegu zdobywaliśmy odrobinę płynu. Pamiętam, jak jednego dnia ktoś przyniósł nam wiadro zupy, z jakiegoś samochodu sanitarnego.
Czekaliśmy kilka dni, aby wyruszyć dalej, w niewiadomym kierunku. Pewnego dnia na tym postoju zobaczyłam przez szpary w naszym bydlęcym wagonie, że prowadzą kolumnę więźniów. Między innymi szedł mój ojciec. Prowadzono ich ze Stolina. Widziałam, jak w pewnym momencie pani Kułakowska, nasza znajoma, która mieszkała w Horyniu, podała mojemu ojcu jakiś worek z jedzeniem.
Pociąg nasz ruszył w kierunku Łunińca. Gdy otworzono drzwi od naszego wagonu, spotkałam moją koleżankę z gimnazjum Wisię Dobrowolską, która pochodziła z rodziny szlachty polskiej. Po zamknięciu wagonu, pociąg ruszył w dalszą drogę.
Pamiętam jak dojechaliśmy do granicy rosyjskiej, gdzie przeniesiono pociągi na inne, szersze tory. Tam sytuacja nieco się poprawiła, bo mieliśmy już w pociągu miejsce na ubikację. Nie pamiętam żeby nam dawano cokolwiek do jedzenia, pamiętam tylko tamto wiadro zupy. Ktoś wyjął karty, zaczęliśmy stawiać pasjansa, bo chcieliśmy zgadnąć czy jedziemy na północ czy na południe.
Pewnego dnia, gdy pociąg się zatrzymał usłyszałam dziwne dźwięki. Okazało się, że jesteśmy koło Plesiecka. Był tam jeden z największych łagrów, gdzie zgromadzeni więźniowie już od świtu pracowali na mrozie.
Po wysadzeniu nas z pociągu załadowano nas na ciężarówki. Ponieważ był to luty, więc oczywiście w tamtych stronach było bardzo zimno. Obie z siostrą chorowałyśmy. Dojechaliśmy do Kościna. Była to taka większa wieś, gdzie czekały już sanki, na które nas wsadzono, aby wieźć znów wiele, wiele kilometrów.
Był luty 1940 rok. Gdy dojechaliśmy do Karm Oziera zakwaterowano nas w kilkuosobowych izbach na nocleg. Następnego dnia dojechaliśmy do Załozieria. Tam były już postawione dla nas baraki. Zamieszkaliśmy w maleńkim pokoju w jednym z tych baraków, gdzie również mieszkała nasza znajoma, pani Podubiakowa ze swoją pięcioosobową rodziną. Nie pamiętam ile tam było baraków, ale wiem, że niedaleko nas znajdowała się stołówka, była też świetlica, gdzie zbierano nas, gdy chciano przekazać jakieś informacje. Był też mały sklepik, gdzie po pewnym czasie naszego pobytu można było kupić chleb. Na początku obozu znajowała się komenda NKWD, szkoła, a tuż nad rzeką szpital. Kilku mężczyzn wraz z moim ojcem przeniesiono do pracy w pobliskich lasach. Ostrzyli piły do cięcia drzewa.
Po pewnym czasie pobytu dano nam po kawałeczku działki, gdzie mogliśmy sobie zasiać ziemniaki lub cokolwiek do jedzenia. Oczywiście nie było żadnej straży, bo nikt nie miał dokąd uciekać. Ja byłam już za stara, aby iść do szkoły, gdyż były tam tylko 4 klasy, w których uczyły dwie nauczycielki, natomiast do szkoły poszła moja siostra.
Dzień wybuchu wojny między Rosją a Niemcami był jednym z najlepszych naszych dni w obozie. Podjęłam pracę, z której wraz z grupą młodych ludzi wysłano mnie do Szepiecznej. Najpierw płynęliśmy łodzią a później, po kilku godzinach marszu dotarliśmy do wioski. Przez cały miesiąc pracowaliśmy za darmo, aby, jak nam powiedziano, zbierać fundusze na Armię Czerwoną.
Pamiętam, że w lipcu, w dniu imienin mojej mamy kupiłam w sklepiku kawałek mydła. Był to prawdziwy luksus, bo my wszyscy myliśmy ręce wyłącznie popiołem. Szłam pieszo całą noc do mamy na te jej imieniny.
Jednak jednym z najbardziej drastycznych przeżyć z okresu mojej wczesnej młodości, do których chcę powrócić, było aresztowanie mojego ojca. Było to jeszcze 1940 roku. NKWD zabrało wówczas mojego ojca z robót leśnych, wraz z kilkoma innymi mężczyznami. Nie wiem jaki był tego powód. Zamknęli go w szopie, do której nie wolno nam było podejść. Następnie zaprowadzili ich do stacji kolejowej. Pamiętam, że biegłam za nim jakiś czas krzycząc, ale mój ojciec nawet się nie odwrócił. To było wszystko. Kiedy był już w łagrach w Plesiecku, dostaliśmy przemycony przez znajomych list, z którego dowiedzieliśmy się, że przedtem w Archangielsku ojciec mój był przesłuchiwany. W liście tym pisał, że ktoś na niego składał zeznania na NKWD. Między innymi, niestety, był to ojciec jednej z moich przyjaciółek. Drugi list, który dzięki sprzedaniu swoich osobistych rzeczy і przepłaceniu dostarczyciela dotarł do nas od mojego ojca, mam nawet tutaj ze sobą.
W końcu sierpnia 1941 roku zebrano nas wszystkich w obozie і zawiadomiono, że został zawarty układ Sikorski-Majski, na mocy którego uznano, że jesteśmy wolni. Początkowo wydawało nam się to zupełnie nierealne. Ale dość szybko zdecydowaliśmy, aby zabierać z baraków co jeszcze kto miał і oddalić się, uciec, wszystko jedno w jakim kierunku.
Wiedzieliśmy jednak, od komendantury obozu, że musimy otrzymać “udostawierenie”, czyli dokument wystawiony przez NKWD o zwolnieniu z obozu. Ludzie stali po 24 godziny przed budynkiem urzędu, gdyż komendant nie chciał wydać odpowiednich papierów.
Pamiętam jak chcieliśmy zaopatrzyć się w jakieś jedzenie na dalszą drogę. Poszliśmy więc na pole wykopywać kartofle. Szliśmy rzędami і każdy wyrzucał je do tyłu, podczas gdy inni, idący za nim, zbierali. Byłam wtedy w spodniach ojca, zawiązanych na dole, więc upychałam ziemniaki w nogawki tych spodni, gdzie się tylko dało. Trzeba tu powiedzieć, że bardzo trudno było zgromadzić jakieś zapasy. Wszystkie koty і psy były już w Zaozieriu zjedzone. Kto mógł uciekał, choć niektórzy
nie wytrzymywali tej sytuacji. Wiem, że jedna cała rodzina popełniła samobójstwo poprzez samozaczadzenie.
W jakiś sposób zdobyliśmy łódkę, bo była to jedyna metoda, aby wydostać się z tamtych okolic. Razem z jedną rodziną dopłynęliśmy do Karm Oziero. Jak dotarliśmy na jakąś wieś, z której do Kościna było jeszcze bardzo daleko powiedziano nam, że jest tam wolny jeden dom, gdzie kiedyś zatrzymywał się przewoźnik. Oczywiście poszliśmy tam i po wyczyszczeniu strasznego brudu, jaki tam panował, postanowiliśmy się tam zatrzymać. Ja oczywiście wynajęłam się do kopania ziemniaków, które mama tarła, aby robić dla nas wszystkich placki. Te kartofle wspominam jako najlepsze w życiu.
Pewnego dnia spotkaliśmy jednego z woźniców, który zgodził się przewieźć nas do Kościna. Mama nagotowała wtedy sagan kartofli, posypała je mąką, co było naszym jedynym posiłkiem. To trzymało nas przez kilka dni przy życiu.
Po przyjeździe do Kościna znów nie wiadomo było co robić. Ja wraz z koleżanką poszłam do pracy oddalonej 10 kilometrów w głąb tajgi. Pamiętam, że ta moja dobra koleżanka z bratem okradli mnie kiedyś w nocy z mojego chleba. Takie to bywają “przyjaźnie” jak się jest głodnym. Zajmowałam się też malowaniem wapnem baraków. Po jakimś czasie doszła do nas także moja mama.
Właściwie przez przypadek otrzymaliśmy nagle wiadomość o moim ojcu. Pojawił się u nas całkowicie zmieniony. Nogi otulone miał łachmanami, nie miał już swojego ubrania. Wydostaliśmy się stamtąd z powrotem do Kościna, a następnie wzdłuż szosy poszliśmy do Plesiecka, gdzie znajdowały się wsie. Tak doszliśmy do wsi Babkina.
Ponieważ było tam dość dużo opuszczonych domów, objęliśmy ze znajomymi jeden z nich. Zamieszkali z nami państwo Rzewuscy. Udało nam się też dostać pracę w kołchozie. Wciąż jednak największym problemem był brak żywności.
Pamiętam jak w Boże Narodzenie poszłam do jednego z ogrodów, gdzie spod śniegu wybierałam zmarzniętą kapustę, żeby można było coś zjeść. Było głodno, bardzo głodno.
Zapamiętałam sobie, że gdy pewnego razu przyszedł w nasze strony transport z więźniami, wówczas jeden z nich przyszedł do nas z kawałkiem mięsa, prosząc moją mamę, aby mu to mięso ugotowała. Mieliśmy wtedy bardzo dobrą zupę, choć oczywiście całe mięso mama oddała właścicielowi.
Po pewnym czasie zdecydowaliśmy się jechać dalej, do Plesiecka. Trochę wozami, trochę pieszo dotarliśmy wreszcie do Prysiecka na stację kolejową. Było tam trochę rosyjskiego wojska, wielu inwalidów. Wsiedliśmy znów do bydlęcego wagonu, z pryczami, gdyż chcieliśmy jechać jak najdalej na południe, tam gdzie było polskie wojsko.
Dojechaliśmy do Wołogdy, dużej stacji. Było tam masę ludzi zwanych “bieżeńcami”. Rosjanie mieli tam punkty żywnościowe dla tych, którzy mieli “udostawierenie”. Okazując to zaświadczenie władz rosyjskich dostaliśmy po trochu zupy z pomidorami. Pamiętam starszą kobietę, która siedziała na stacji, a wokół niej chodziły wszy w takiej ilości jak mrówki. Stacja była tak przepełniona, że na noc zostawały na niej tylko kobiety і starsze wiekiem osoby, natomiast mężczyźni musieli wychodzić na zewnątrz і nocować pod gołym niebem.
Spotkałam tam moją znajomą, której ojciec zeznawał na NKWD przeciwko mojemu ojcu, ale także moją prawdziwą przyjaciółkę Halinę. Noc przespałam w pozycji siedzącej, oparta o jakiś słup. Następnego dnia moja mama jakimś cudem znalazła w mieście pokój dla nas, gdzie znów było tak ciasno, że mogliśmy tylko spać na podłodze siedząc jedno przy drogim. Obok nas siedziała Rosjanka, która całymi godzinami śpiewała. Rano przenieśliśmy się do wagonu. Razem z nami byli wtedy państwo Rzewuscy і jeden z tych panów, który składał zeznania na mojego ojca. On to właśnie powiedział, że weźmie nasze dokumenty і pójdzie po jedzenie. Gdy on zniknął nasz pociąg ruszył. Ponieważ zostaliśmy bez dokumentów, od tej pory nigdzie już nie mogliśmy dostać nic do zjedzenia. Wtedy naprawdę czułam co oznacza głód.
Jechaliśmy na południe prawie przez miesiąc, stojąc często w wysokich śnieżnych zaspach, czasami też na małych stacyjkach, gdzie sprzedawaliśmy resztki naszych rzeczy. Kradło się wówczas wszystko, między innymi węgiel. Mogę powiedzieć, że kradłam wówczas, kradłam, ale uczciwie.
Gdy dojechaliśmy wreszcie do Kazania moja mama już chorowała na tyfus. Tam zobaczyliśmy w pociągu wojsko polskie. Do naszego wagonu przyszedł ksiądz, który dał mamie ostatnie namaszczenie. Dał nam też trochę pieniędzy і powiedział, że zebrali je żołnierze, aby nam podał.
Pamiętam, jak po drodze wyrzucano z naszego pociągu-szałonu wiele ludzkich zwłok. Wcześniej układano je między wagonami, bo ludzie umierali w podróży bardzo często. Najczęściej z głodu, z powodu rozmaitych chorób, bez względu na wiek. Pamiętam, że trupy leżały przy drodze. Zabierano je potem na wózki ciągnięte przez konie i niczym nie przykryte gdzieś odwożono.
Gdy dojechaliśmy wreszcie do Guzaru w Uzbekistanie, moja rodzina również chorowała. Mama z moją siostrą została zabrana do rosyjskiego szpitala, a nas zawieziono do takiego dużego holu, gdzie ułożono nas jedno przy drugim. Wszędzie było bardzo ciasno. Po jakimś czasie ludzi zaczęto umieszczać w kołchozach, aby rozładować miasto. Moja mama również została zapisana na listę do pracy. Przypadkowo spotkała znajomego naszego ojca, który obiecał, że jeśli będzie transport za granicę, to my pojedziemy jako jedni z pierwszych.
W marcu 1942 roku moja mama z siostrą odjechała do Persji, natomiast ja z ojcem zostałam, gdyż oboje nadal chorowaliśmy. Ojciec mój nie odzyskał już zdrowia і w kwietniu, w wieku 44 lat zmarł.
Dowiedziałam się, że w jednym z biur zapisują do junaczek, która to grupa rezyduje kilkanaście kilometrów dalej. Oczywiście zgłosiłam się tam. Przynajmniej miałam jedzenie, chociaż był to najczęściej tylko ryż. Po jakimś czasie zawieźli nas do Guzaru, a następnie do Mołotowa, przy VI-tej dywizji, której dowódcą był generał Karaś-Tokarzewski. Zakwaterowano nas w namiotach, dano ubranie, uczono jak maszerować, podjęliśmy naukę. Latem przyjechał do nas z wizytą sam generał Anders. Dokładnie pamiętam tę wizytę, bo była dla nas bardzo ważna, bardzo wzruszająca. Potem dowiedzieliśmy się, że mamy jechać do Persji.
W sierpniu 1942 roku piechotą wyruszyliśmy do stacji kolejowej Kitalo. Stamtąd pojechaliśmy pociągiem przez Samarkandę do Krasnowocka, gdzie zakwaterowano nas nad brzegiem morza. Czekaliśmy na statek “Żdamow”. Pamiętam, że był bardzo przepełniony tak, że w nocy nie można było się ruszyć ze swojego, zajętego wcześniej miejsca.
Gdy po dwóch dniach dopłynęliśmy do Pahlevi w Persji, gdzie zobaczyłam stragany z jedzeniem. Po dwóch latach głodu było to dla mnie nie do uwierzenia. Przewieziono nas do obozów nad brzegiem morza, dano szorty mundurowe męskie, bo żeńskich nie było. Maszerowaliśmy wzdłuż brzegu morza śpiewając: “Zaszumiał huragan na morzu” albo “Rano, rano, ranusieńko”. Gdy wojsko wyjechało, nas zawieziono przez góry do Teheranu. Kierowcami byli Persowie.
Tam spotkałam się z moją mamą, która pracowała w Teheranie w szwalni. Wtedy opuściłam junaczki, gdyż chciałam być razem z mamą і siostrą. Mieszkałyśmy w obozie, w dawnych budynkach lotnictwa perskiego. Teheran wydawał nam się bardzo bogatym miastem. Ponieważ mama zarabiała, byłam już lepiej ubrana, zaczęłam wychodzić do miasta. Życie zaczęło wyglądać zupełnie inaczej, zaczęłam chodzić do gimnazjum. Po przeniesieniu się do drugiego obozu poprawiły nam się też warunki mieszkaniowe, bo w baraku można było nawet mieć swój pokoik.
Zdecydowaliśmy się jednak jechać dalej do Afryki. W Zatoce Perskiej załadowano nas wreszcie na mały statek “City of London”. W Bombaju przeniesiono nas na duży statek holenderski. W Mombasie skierowano nasz statek do Dar-es-Sallam. Wiedzieliśmy, że w tym samym czasie odbywają się walki o Monte Cassino. Wszyscy bardzo to przeżywaliśmy.
Był koniec maja 1944 rok, kiedy znaleźliśmy się na afrykańskim lądzie. Pamiętam pierwszą noc, bo przez cały czas Murzyni z powodu pełni księżyca, swoim zwyczajem grali na instrumentach, tańczyli. Przez dwa tygodnie czekaliśmy na transport, ale okres ten pamiętam jako bardzo przyjemny. Dar-es-Sallam, po wszystkich wcześniejszych przeżyciach, było dla mnie miastem z bajki.
Po dwóch tygodniach zawieziono nas pociągiem do Dodomu, a stamtąd lorami do Tengeru. Po przywiezieniu nas do Tengeru, który mieści się już prawie przy równiku, dano nam chatkę і rozpoczęłam naukę w gimnazjum. W grudniu 1946 roku uzyskałam świadectwo maturalne.
Pamiętam dzień, w którym ogłoszono zakończenie wojny. Czuliśmy się bardzo przygnębieni, bo nie wiedzieliśmy co dalej mamy ze sobą robić, jaka będzie nasza przyszłość, nie mieliśmy dokąd wracać.
Bardzo chciano nas wysyłać do Europy. Po kilku miesiącach, jeszcze w 1947 roku, najpierw przyjechała komisja angielska zapisująca do pracy w fabrykach włókienniczych w Anglii, potem komisja kanadyjska i australijska. Wraz z 1118 osobami z Tengeru і Ugandy zapisaliśmy na wyjazd do Australii, gdzie jednak znów zakwaterowano nas w obozach. Jak teraz o tym myślę to widzę, że całą moją młodość właściwie przebywałam w obozach.
W Australii wylądowaliśmy w 1950 roku.

Przygotowała: Monika Wiench

Wspomnienia Polaków Sybiraków w Australii

Wersja do druku

Jan Orawicz - 23.09.13 3:05
Miałem szwagra sybiraka,któremu udało sie cudem przeżyć lodowatą śmierć na Syberii. Był zesłany z rodzicami siostrami i bratem.On udał się z Syberii z kolegami do Sielc nad Oką,gdzie wstąpił do I Dywizji WP im T.Kościuszki.
Wsławił się zniszczeniem kilku czołgów niemieckich. Po powrocie do cywila za to ułatwiono mu powrót do Polski jego reszty rodziny z Syberii. Nie wróciła tylko jego matka zamrożona na śmierć. Oprócz szwagra w sąsiedztwie miałem rodzinę z Syberii. Pochodzili spod Lwowa. Kiedy się razem zebrali w moim rodzinnym domu to o ich przeżyciach na Syberii nasłuchałem się sporo, W czasie ich wspomniń moja Mama zawsze z chusteczką w dłoni wycierała turlające się łzy po Jej policzkach Bywało,że wszyscy razem płakaliśmy nag
okropnym losem Polaków zesłanych na lodowatą śmierć na Syberii. Stąd w mojej młodej duszy Polaka, narodził się bardzo wrogi obraz Rosji,która nas Polaków, od dawna śmiertelnie karciła lodowatą Syberią. Tam kierowano powstańców listopadowych,styczniowych i tych z napadu 17 września 1939r
Rosja ma szczęście do bezdusznych carów. Tę ważną nauczkę musimy my Polacy mieć zawsze na uwadze! Tam,czy car biały czy czerwony to wsio rawno!!!
Ktoś mnie może posądzić o sianie nienawiści. Ja jej nie sieję,ale prawdy o tragediach Polaków zgotowanych przez wschodniego sąsiada nie da się zamazać, naturą obojętności i zapominania. Jak do tej pory nie możemy się doczekać ze strony Rosji, choćby skromniuteńkich przeprosin. A o zwrocie naszych zagarniętych ziem, nazywanych Kresami Wschodnimi ani ćwierć słówka! I to ma być dla Polski wiarygodny sąsiad???!!! Przed tym sąsiadem, nadal należy mieć się na baczności!! A Syberia przecież nie zamieniła się z Nieludzkiej ziemi na Ludzką ... Pozdrawiam

Wszystkich komentarzy: (1)   

Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami naszych Czytelników. Gazeta Internetowa KWORUM nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

18 Kwietnia 1946 roku
W Genewie podczas posiedzenia Ligi Narodów dokonano samorozwiązania i przekazano spuściznę ONZ.


18 Kwietnia 1947 roku
Urodziła się Stanisława Celińska, aktorka filmowa i teatralna.


Zobacz więcej